Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

giem nienaruszonym; ale z komina smużył się dym i ludzie wiedzieli, że dziad z babą żyją. Nikt też na oczy nie widział ich całą zimę, za starzy byli oboje, żeby choć do kościoła iść.
Wylegali na świat razem z wiosennym słońcem, kogutem, kotem i wszystkimi wszami. Babka biegała po podwórku jak szara mysz, dziad, szerokotwarzy, białobrody, rozkładał się na ławce pod chałupą, z kocicą, która grzała go, na kolanach. Siedział nieruchomo, czasami tylko podnosił ku słońcu dłonie, wielkie, blade, ściągnięte powrozami tężejących żył. Siedział tak, póki kocica nie budziła się i nie poczynała miauczeć z głodu. Kotka stara była jak oni, ślepa prawie i ledwo chodząca po zimowym wylegiwaniu się pod piecem.
Razem z rosnącym słońcem ożywali wszyscy troje, baba po podróżach we wszystkie kąty podwórka wyłaziła na pola, podbierała znajomym kobietom, sadzącym kartofle, po parę sztuk; potem rozzuchwalała się coraz bardziej, aż któregoś dnia wyruszała do lasu. Wracała z wielką jak ona byrdą na plecach, pełną gałęzi sośniny i świerku. Dziad przegrzebywał gałęzie, brał świerkową szyszkę i pordzewiałym klupkiem zeskrobywał krupki żywicy do cybucha fajki.
Teraz bowiem, wiosną, powracał do swojej fajki sypał do niej zeszłoroczny tytoń, zeschły, miałki jak piasek. Odrobina żywicy dodawała mu smaku. Z fają w dziąsłach, z kotem pod pachą błąkał się po podwórku, potem z wolna, za przykładem baby, wyłaził na pola już zroszone zielenią kiełkującej jarowizny. Zciągał swój kożuch i siadał na ziemi, wśród pączkujących mleczów i gmerających się motylich gąsienic. Czasami, później już, zapuszczał się dalej, aż nad drogę, stawał w rowie i mruczał, ilekroć ktoś przejeżdżał albo przechodził; głuchy był