Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

Jónek-haderla nie chciał, co ta, co ta, mówił, a jak kto mocno był namolny, opędzał się i jechał dalej.
Aż raz... wraca właśnie Jónek do swojej wsi. Szkapa człapie powoli, powolutku, wiecznie wywieszonym jęzorem (ludzie nazywali go „fają”) zbiera rozrzucone po drodze siano. Wóz turkocze równo, szeleszczą uschłe liście pod kołami. Pora jest przedwieczorna, Jónek patrzy na zachód, pociemniały już, brunatny jak torfiasta ziemia. Odwiązuje lejce od kłonicy, szuka bicza, który zawieruszył się gdzieś na dnie wozu. Wreszcie i bicz znajduje, woła:
— Kasztanka! A wio, a wio!
Kasztanka odwraca wielki łeb, flegmatycznie przesuwa faję z jednego kąta pyska w drugi.
— A żeby cię święty Michał, psiakruśka — denerwuje się Jónek i biczyskiem łoi kasztankę po kanciastym jak komoda tyłku. Kasztanka zadziera łeb, jeszcze wyżej unosi zadek i rusza takim galopem, że wóz skacze po szosie jak piłka, tyłki mało nie wyskakują ze skrzyni... Józek kołysze się, by nie stracić równowagi, wrzeszczy ciągłe:
— A wio, psiakruśka, a wio!
Ale kasztanka poczyna powoli zwalniać, wóz potulnieć, tylko Jónek ciągle jeszcze śluga batem tam i sam, gęba mu marsowieje, klątwy stają się coraz groźniejsze... Ze swoją szkapą umie Jónek być śmiały! Kasztanka jakby nie czuła i nie słyszała, idzie znów powolutku z wywieszoną fają i od czasu do czasu macha związanym w lśniący węzeł ogonem...
— A wio! — wrzeszczy Jónek i kasztanka znów rusza niechętnie.
Jónek, odsapnąwszy, kładzie się na worku z obrokiem i leży chwilę z zamkniętymi oczyma. Potem otwiera je i wydaje wrzask śmiertelny, wrzask niesamowity. Bo oto miesiąc odrywa się nagle od nieba