Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

raz — powiedziałem tacie, bo przypomniałem sobie o chlebie, który mama dała mi rano i który zostawiłem w szopce. Poleciałem tam. Po chlebie łaziły mrówki, zdmuchnąłem je i dwa razy ugryzłem chleb, bo zrobiłem się bardzo głodny. Ale resztą podzieliłem się z tatą, któremu było widać gorąco, bo przeniósł się w cień wiśni, której korona wychylała się przez mur smętarza. Jak zjedliśmy, to zachciało mi się pić. Patrzyłem na wiśnie, przełykałem ślinę.
— Tata — zapytałem — a te wiśnie to tak całkiem dla nikogo, aby dla duchów?
— No — powiedział tata.
— I one sobie je o północy jedzą?
— No pewnie — przytwierdził tata i ziewnął.
Więc nie było można; wiedziałem o tym, ale taką miałem ochotę na wiśnie, że musiałem się jeszcze raz zapytać. W kościele zadzwonili, poszliśmy z tatą przynieść z szopy sznury do opuszczania trumny i klęcznik dla księdza proboszcza. Ledwośmy zdążyli to zrobić i wrota otworzyć — oni już byli, ksiądz, organista i furman, bo nikt więcej nie przyszedł na Mikusiów pogrzeb. Zmieścili się wszyscy na jednej bryczce, na tej samej, na której była trumna, dlatego tak szybko przyjechali.
Do niczego był ten Burtkowy pogrzeb. Nawet nie miał kto mu ziemi rzucić na trumnę, to ksiądz mnie kazał, a furman pomógł tacie opuścić tę trumnę do grobu. Furman spieszył się i opuścił swoją stronę za szybko, trumna o mało się nie roztrzasła.
— To go nie ma — powiedziałem Sylwusiowi, kiedy przygnał już krowy i przyleciał do mnie.
— To dopiero, a gdzie on pójdzie, do nieba czy do piekła? — zatroszczył się Sylwuś.
— Coś ty — powiedziałem. — Taki? Do piekła albo do otchłani... Nawet proboszcz długiego pacierza za niego nie mówił, pewnie, że nie ma po co...