Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy tam on niczego złego nikomu nie zrobił — powiedział Sylwuś.
— A psom, co? — zapytałem.
— E, psy...
— Wiesz co — powiedziałem. — A wiesz co? A jakbyśmy tak do jego chałupy poszli, co?
— A on? — powiedział Sylwuś z namysłem. — Kiedy mówią, że dusza to tak od razu nie odchodzi...
— E tam, w południe...
— No, to wio...
Polecieliśmy drogą przez wieś i kurz robiliśmy taki, że jeden drugiego nie widział. Ciężko było, więc dalej szliśmy rowem po trawie. Na krzyżówce spotkaliśmy Zośkę, gnała kozę.
— Gdzie to? — zapytała nas.
— Tak sobie — powiedział Sylwuś.
— A dokąd tak sobie?
— A czegoś taka ciekawa?
— To pójdę z wami.
— Za nic — powiedziałem. — Z kozą? Jeszcze co.
— Kozę uwiążę na kołku.
— Niech idzie — mruknął do mnie Sylwuś. — Zawsze to...
Wiadomo było, co miał powiedzieć, pieter go brał i wolał, żeby nas było więcej.
— Do Burtka idziecie? — Zośka już uwiązała kozę.
— A może i... — powiedziałem.
Łyknęła ślinę.
— To chodźmy.
Poszliśmy miedzą, przez nie zsieczone jeszcze żyta. Doły były blisko i nie chciało mi się nic mówić. Tata mówił, że kiedyś to w tym miejscu rosło żyto, ale potem zaczęli stąd wywozić glinę i żwir — i tak zrobiły się doły. Teraz już nikt żwiru ani gliny stamtąd nie brał — pewnie przez to, że osiadł tam Burtek. Jego gliniana chałupka, całkiem jak psia buda, stała