Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

Sylwuś i Zośka podeszli trochę bliżej. Stanęli u progu.
— No i co, pietrasy? — powiedziałem im.
— E, ty — powiedział Sylwuś. Zjadłby mnie, taki był zły. Wyszliśmy przed chałupę.
— Taki tam Mikuś — powiedział Sylwuś.
— Taki-jaki, a portkamiście trzęśli! — powiedziałem.
— No — na to Zośka (te Smoliki wszystkie są przemądrzałe, do najmniejszego — mówi zawsze tata do mamy). — Tyżeś jest syn grobowego, to czego masz się bać? Stale żeś na smętarzu...
— Pewnie, że się nie boję. — Wszedłem do małej szopki, która stała obok Burtkowej chałupy. Leżało tu parę snopków świeżej, jeszcze nie omłóconej słomy. Siadłem na jednym; potem weszli Sylwuś z Zośką i też usiedli.
— A iść w nocy na smętarz to byś się bał — skoczył na mnie Sylwuś.
— W nocy po smętarzu chodzą duchy.
— A wuj Staś to był w nocy na smętarzu — nie dawał mi spokoju Sylwuś.
— Głupiś — powiedziałem. Przypomniało mi się, co tata zawsze, a nawet dziś jeszcze mówił o tym i dodałem: — Albo ten twój wuj Staś cygani.
— Jak Boga, był — przysięgnął się Sylwuś. — Ja bym też poszedł — spojrzał na Zośkę. — Ale nie sam.
— Ja tam nie pójdę — powiedziałem.
— Ano przecież, ty — pogardliwie uśmiechnął się. — Niby to grobowego syn, a boi się, jak... Sikam na to — powiedział, odszedł dwa kroki i zaczął sikać. Zacisnąłem zęby ze złości.
— Mówi się: zrobię siusiu — poprawiła Zośka Sylwusia.