Zastukałem w drzwi i odczekałem chwilę. Nikt nie odpowiedział.
— Nic — stwierdziłem.
Ruszyliśmy ku wyjściu. Nagle przypomniałem sobie, wskoczyłem na mur.
— Co robisz? — szeptem krzyknął Sylwuś.
— Mam ochotę na wiśnie... Chodź też — powiedziałem.
— Ale coś ty... to smętarne — szepnął Sylwuś z dołu.
Chwyciłem gałąź i zacząłem targać wiśnie. Jadłem długo, takie były dobre. Sylwuś stał pod murem i molestował, żeby iść.
— Chodź też na wiśnie — krzyknąłem mu.
W końcu zszedłem; wracaliśmy tą samą ścieżką.
Pod stodołą siedziała Zośka. Wstała i zapytała:
— No i co, byliście?
Nie powiedziałem nic, poszedłem obok niej. Najchętniej bym ją kopnął. Sylwuś stanął i coś do niej mówił.
— Chodź — powiedziałem, ale on jeszcze ciągle stał i mówił. Odwróciłem się.
— Zośka — powiedziałem. — Coś obiecała?
— Przecież jest ciemno.
— Już ty się nie martw — powiedziałem. — Siadaj.
Usiadła.
— Połóż się.
Położyła się. Sam podniosłem jej sukienkę. Klęczałem obok i patrzyłem na to.
— Też — powiedziałem. — Też!
Szarpnąłem ją za włosy i uderzyłem pięścią w twarz. Wrzasnęła przeraźliwie.
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.