Niedziela kończyła się; zmierzchało się powoli. Było po nieszporach, ludzie grupami wychodzili z kościoła.
Przystanęli. Jeden wyciągnął papierosy, zapalili w milczeniu.
— No co, chuligany?
Nie odpowiedział żaden; długo zaciągali się dymem i wpatrywali się w nietoperza, który zataczał nad ich głowami wielkie kręgi.
— Co robimy? — mruknął ten sam. Miał długie, bardzo jasne włosy i oczy także bardzo jasne.
— Siadajmy gdzie — zaproponował drugi. — Dość już mam klęczek.
— Coś ty — sprzeciwił się trzeci. — W ubraniu od kościoła?
Był w granatowym ubraniu w prążki i żółtych butach.
Zaciągali się z namysłem.
— Ćwiartka by się zdała, byłoby wiadać, co robić.
— Ba, dzisiaj ani-ani.
— Trza było prędzej myśleć.
— Myślał koń, myślał...
— Ale co teraz?
— Pies by zagryzł.
Papierosy trzeba było rzucić, parzyły. Ale nie było co robić. Stali sztywno, przestępując z nogi na nogę.
— Może by do Cichotek iść?
— W chałupie siedzą. A w chałupie starzy.