Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Karman i tym razem nie odpowiada na pozdrowienie.
— Gąsiorek, Dydus — mówi. Język ma suchy i szorstki jak wczorajszy blin. Donica drży mu w rękach, potem nagle trzaska cichutko. Po stole dwoma strużkami rozlewa się dynia.
— Jasna cholera — mówi Karman. Ściska w rękach pękniętą na pół donicę i nie porusza się. Ciecz rozlewa się kałużą na stole, potem strużką spływa w stronę Karmana, kapie mu na kolana. Karman cofa się, krople stukają teraz o podłogę. Wszyscy wsłuchują się teraz w ten wyraźny, monotonny dźwięk.
— Trzeba by coś... — mówi w końcu Dydus. Znajduje na piecu jakąś miskę, bierze z rąk Karmana skorupy donicy i przelewa resztę dyni do miski. Potem gazetą wyciera kałużę ze stołu.
— Kurwa — mówi i zupełnie nie wiadomo po co i dlaczego tak mówi. Karman siedzi i pociera ręce: są suche i sztywne jak nowe dwudziestozłotówki.
— I co tam... Jak tam — mówi. Nie chce o nic pytać, chce mówić, coś mówić, nie może już znieść tej ciszy, ale teraz widzi, że to, co mówi, to są pytania — i urywa wpół słowa.
I znów nikt nic nie mówi.
Gąsiorek przełyka ślinę. Karman patrzy na niego z natężeniem.
— Karman? Co tobie tak siedzieć? Ciemno, głucho...
— Zapalę lampę — porywa się Karman. Rzeczywiście, myśli, rzeczywiście można zapalić lampę!
— Nie, nie — powiada Dydus. — Chodźmy na zabawę, co, Karman? Co to, my już stare dziady? Ćwiartuchna przy niedzieli nie zaszkodzi...
— Komu jak komu — zdumiewa się Karman. — Ale ja? Teraz? Gdzie mi tam!