znakomitości obcałowywały przy stolikach jakieś interesy.
Sokora zgarnął resztę pieniędzy i począł przepychać się w stronę bufetu. Kupił paczkę „Żeglarzy” i przystanąwszy pod ścianą, zapalił.
„Twardo będzie” — pomyślał sobie. — No, niech! — krzyknął, bo zauważył pod ścianą kilka twarzy uśmiechających się z głupkowatym zadowoleniem. Baby spod ściany trącały się łokciami i poszeptywały, wskazując go sobie brodami.
„No, dobra” — powiedział sobie. Rzucił nie dopalonego papierosa i znów przepchał się do bufetu. Wziął ćwiartkę czystej i wypił ją dwoma haustami wprost z butelki.
Wyszedł na środek sali, pusty teraz, gdy orkiestra nie grała, i poszedł ku dziewczętom, stłoczonym pod oknem. Tamtej pomiędzy nimi nie było. Sokora poszedł wzdłuż stołów. Odnalazł ją przy jednym. Siedziała pośród starszych mężczyzn i kobiet, sztywnych i namaszczonych. Miała czerwoną, połyskującą twarz, piła widać. Obok niej siedział młody łysek, usiłował objąć ją wpół, odtrącała jego rękę.
— Fajno — mruknął Sokora, poszedł ku muzykantom. Mieli właśnie zacząć grać, ale zobaczywszy go, odłożyli instrumenty.
— Coś od ściany do ściany, panowie muzyka! — zarządził.
Zagrali polkę. Sokora ukłonił się tamtej przez stół. Patrzyła na niego z uśmieszkiem.
— No — warknął Sokora.
Podniosła się.
— Nie przyszłaś — syknął.
Wydęła usta:
— Po co? Żebyś mnie do sołtysa zaprowadził?
Objął ją mocno, szarpnął w taniec. Poczęli wirować szybko, szybko, co chwila potrącając kogoś
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.