A przedtem to było jak u nas, może tam trochę inaczej...
— A... — rozczarowała się.
— A jak będę chciał, to pójdę sobie i tam. Zawsze robię to, co chcę.
— Lepiej nie chodź.
— Czemu?
— A tak...
— Ech, ty — krzyknął i połaskotał ją.
— Ale ja muszę już iść.
Słońce nie wzeszło jeszcze, powietrze jest chłodne i szare, ale mrok taje z każdą sekundą. Na drutach telegraficznych wisi rosa drobna jak ziarenka pszenicy. Daleki las rysuje się wyraźnie jak deseń mrozu na szybie, wiatr ostro pachnie świeżo rozkwitłym głogiem. Szeleszczą skrzydłami wrony, chmarą krążące nad czereśniami.
— Fajno jest — powiada Sokora.
Do wielkiej puszki po marmoladzie kładzie pecynkę karbidu, zamyka ją szczelnie, przez dziurkę wlewa odrobinę wody, po chwili przykłada do dziurki zapaloną zapałkę. Dekiel z hukiem wylatuje w powietrze. Chmara wron zrywa się z czereśni.
— Fajno jest — powiada Sokora.
— To ja już chyba pójdę — mówi dziewczyna szeptem i poczyna biec miedzą.
— Przyjdziesz! — krzyczy Sokora i śmieje się głośno.
V
Odtąd byli ze sobą każdą noc. Przychodziła o północy, zmęczona, pachnąca sianem i mlekiem. Nie śpiąc prawie, leżeli do świtu. Sokora zwykle coś gadał.
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.