O tym, jak w więzieniu siedział. O tym, jak to w kopalni robił. Albo jak na statek chciał się dostać, ale go nie puścili, więc w stoczni pracował. Jak odechciało mu się morza i do matki przywędrował sobie na wywczasy.
— Jakiś ty — szeptała, a on jeszcze więcej mówił.
Czasami jeździł rowerem. Dynamo burczało jak rój chrabąszczy, łagodnie szumiały opony, Staśka śmiała się cicho.
Nocy im brakowało, przylatywała w południe; chodzili w zboże, tarzali się po miedzach, w gorącym piachu, spotniali, pokąsani przez mrówki. Pięć razy na dzień jeździła teraz do sklepu po sprawunki, jechała jak wiatr, udawała, że go nie poznaje, uśmiechała się do niego ustami, rozdygotanymi piersiami, śmigiem nóg.
Ściągał ją, skoro tylko się udawało, z roweru, szli w zboże. Wszyscy już o tym wiedzieli; chłopaki ze wsi, przejeżdżający rowerami, ze śmiechem pozdrawiali go od niej, a stare baby patrzyły na niego ze zgrozą.
Sokora z pogardą strzykał śliną.
A Stacha coraz częściej przychodziła posiniaczona.
— Oj, jak tata biją... Wiedzą wszystko.
— Chcesz, dam w mordę i będzie spokój.
— Oj, co ty, no, co ty? I tak jest dobrze, wszystko jest dobrze.
Sokora wzruszał ramionami i wszystko było dobrze.
Któregoś popołudnia leżał jak zwykle w cieniu i łykał czereśnie z pestkami, bo nie chciało mu się ich wypluwać. Patrzył, jak szosą szedł samotny człowiek; spod jego laski podnosiły się tumany kurzu. Człowiek był chudy i miał wielkie, miotlaste wąsy. Sokora chciał już coś uszczypliwego krzyknąć, ale zauważył, że wąsaty idzie w jego stronę.
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.