Moje sądy sprawują inni, mojej kobiety imają się inni, moje życie żyją inni — myślał, zębami, rękami, nogami wcapierzony w pierzynę, rozparzoną jego ciałem, pachnącą pleśnią i zbutwieliną. — Aby moje strapienia mi się ostały — myślał. — Jakby z octu scedził kto najmocniej gorzkie, jakby z ziarnka piołunu wyłuskał najbardziej piołunowe jądro...”
Motory salwą strzeliły za oknem. Podźwignął się, potem, zapadając z powrotem w wilgotną gorącość pierzyny, widział jeszcze skrawkiem oka, jak mijają furtkę i zaraz za nią ruszają pełnym gazem.
— Nie! — powiedział, tak samo niepotrzebnie, jak wtedy, gdy stali przy drzwiach, nie siadali: — mowę — mówili — mamy krótką, nie warto. — Mowę mieli krótką, stali i czekali na niego; jego mowa była też krótka.
— Nie. Nie pojadę nigdzie. Nie macie jechać. Nie.
Taka była jego mowa, jasna, krótka, ale oni stali ciągle, jakby jeszcze nic im nie powiedział, chociaż przecież wysłowił się ze wszystkiego, co miał do powiedzenia; stali i wiedział, że powinien powiedzieć tak, żeby zrozumieli wszystko do końca i od razu. Zaczął myśleć o tym słowie, które należało powiedzieć, nie znajdował go; więc może, myślał sobie dalej, to, co należało powiedzieć, nie do powiedzenia, a może też i nie do pomyślenia i zrozumienia było.
— Nie — mruknął po tym, jak tak długo stał i my-