w strączkach, w lokach, to już było u Okropów w rodzinie. Tylko stary wyliniał ze zmartwiochy.
Ręce miał chłopak jak te włosy, miękkie, wiedzieć mógł tylko sam Bóg, co robić można takimi rękami. Bo nie pchać ich w motor albo łapać się za jakie ślusarzenie. Grzebał wtedy właśnie Grzyb przy Zetorku coś, posadził tego Okropów Wojtka na gnatku do rąbania drzewa i kazał mu się przyglądać. Usłuchany był, siadł, ale nie wytrzymał długo, polazł do maszyny, do wszystkiego przykładał te swoje ręce spod pierzyny. Dużo tam z tego wszystkiego nie rozumiał, ale pchał się, czasami nawet z tego wszystkiego zapominał o swoich krykach, gębą w piach grzmocił, tak traktor obiegał. Cug miał, widać było, że podchodzić będzie do roboty, nawet z tymi swoimi kulasami.
Do późna wtedy, tamtego dnia, robili, a następnego Wojtek znów o świcie przyleciał, akuratnie.
Z płóciennego woreczka z twarogiem, przywieszonego do kulki szuflady od stołu, skapywała do wiadra serwatka. Cykanie ustało, Grzyb zataił oddech: to było, jakby przerwało się coś ogromnie ważnego. Czekał, podźwignąwszy się, niewygodnie wpółleżąc na biodrze, ciało przez tę niewygodę też brało udział w czekaniu.
Gnali teraz szosą przez las i nie widzieli nic, ani lasu, ani siebie, ani nawet szosy, chyba że przeleciała im przed nosem wiewiórka, nie, wiewiórka nie, zgnietliby ją w pędzie, rogacz jaki albo sarna, co dwoma wysokimi skokami przesadza drogę. Zatrzymują się, zwierzę wytrąca ich z jazdy głupiej, na jaką puszczają się chłopaki tak głupie, jak Henio
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.