Gaszą motory, zdejmują kaski. Oparci o parapet budki piją porter małymi łykami, nie mówią nic. Chyba że któryś zapyta:
— Gdzie to... wiesz?
— Ehe... — powiada Henio Klej.
Ścienny zegar wykwakuje godzinę czwartą.
Tak było. Aż jednego dnia, kiedy młócili u Kalichów, zaczął szwankować pas transmisyjny. Poszedł wtedy Wojtek po drugi i nie wracał. Wściekły, siadł na rower i pojechał za nim. Na podwórku go nie było. Wszedł do izby, w piecu palił się ogień, bulgotała woda w wielkim saganie z kartoflami dla świń, kobiety nie było. Zawołał, nic.
Przystawił sobie drabinę do szczytu stodoły i wszedł na stryszek, gdzieś na sianie musiał leżeć ten zapasowy pas. Znalazł go, rozplątywał, potem zaczął zwijać. Machając tak rękami, patrzył z góry na gumno, potem na sąsiek. Kiedy zauważył, mało co, a byłby skoczył. Wyszarpnął z siana jakiś drąg, miał już śmignąć nim — ale stał, nie krzyknął nawet, stał i patrzył w oszołomieniu i ogłupieniu na tych dwoje na dole, swoją kobietę i tego chłopaka, którego wziął do swojego domu i swojej roboty. Patrzył na niego, pokrakę, jego uschnięte nogi pomiędzy pękatymi girami jego kobiety, i te dwie kryki, które ześlizgiwały się ze snopka. Patrzył, a potem cicho zszedł po drabinie, siadł na rower, uciekł. Robił wszystko swoje, a kiedy chłopak wrócił, dalej robił, nie umiał mu słowa powiedzieć, więc jeszcze bardziej robił. Nie żeby nic nie miał do powiedzenia, ale że powiedzieć nie umiał.
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.