Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

Schylił się i spod łóżka wyciągnął żelazko. Wieko otwarło się i ze środka sypnął się popiół. Zatrzasnął je i z wściekłością wepchnął z powrotem, z takim rozmachem, że aż grzmotnęło o ścianę. Słyszał potem osypujący się tynk.

— Tu — mówi Henio Klej. Hamują nagle, motory zarzucają. Zsiadają i wąską furtką kolejno wchodzą na budowę. Kurduplasty stróż wyłazi z budki, gada coś, wymachuje rękami. Henio Klej do niego z góry:
— Gdzie tu ten kopyślawy?
— Tam — pokazuje ten kurdupel i uspokaja się, nie idzie dalej za nimi. Podchodzą do drzwi baraku, który im wskazał, stoją chwilę, potem Henio Klej otwiera drzwi.
Tamci są w izbie, w której prócz nich niewiele co jest, stół, łóżko, na którym leżą łachy, bo szafy już nie ma. Tak że właściwie to naprawdę oni dwoje tylko są w izbie: żadne z nich nie mówi nic, oboje wstają, patrzą na wchodzących, patrzą i nie rozumieją, choć właściwie rozumieją wszystko, ale strach im pojąć do końca.

Wyłuskany z paczki papieros wysuwa mu się spomiędzy palców na ziemię. Schyla się po niego; palce napotykają na drzazgi podłogi. Wyciąga z kieszeni innego papierosa.

Nocą leżeli w łóżku w milczeniu. Myślał ciągle o tym, co sobie postanowił. Aż zwalił się na nią bez słowa, nie umiałby zresztą powiedzieć nic, gdyby nawet chciał, obmacywał jej ciało drapieżnie, ale i rozważnie, z dociekliwością człowieka, który musi wiedzieć.