zawsze myślał i kim dotychczas, jak mu się zdawało, był. Kiedy tak patrzył teraz na siebie, zdawał się sobie być podobny któremuś z tych motorów, którym wystarczy odjąć najmniejszą jakąś muterkę, by były na nic. Ale może to tak też nie było: bo nie umiał siebie naprawić, nie umiał nic zrobić nawet wtedy, gdy na stole zamiast obiadu zastał parę słów, nagryzmolonych na torebce od cukru: „Ja żem poszła sobie. Nie pomstuj na mnie.” Pomyślał sobie wtedy o Bogu: że widać on tak chce; ale to nie było tak, wiedział. Było tak, jak on, Grzyb, chciał. I chociaż zawsze był robotnym człowiekiem, teraz czasami, w jakichś sekundach, cieszyło go to, czego nie uczynił, choć to było naprzeciw wszystkiemu naokoło, a już najmocniej przeciw niemu samemu.
Mroczniało. Siedział ciągle przy stole, z łokciami wpartymi w blat. Siedział tak i wtedy, kiedy zagrzechotały i zgasły nagle motory, i potem, kiedy drzwi otworzyły się i na próg opadło coś bezwładnego jak rozwiązany tłumok.
Chrząknął. Chciał coś powiedzieć. Nie umiał.
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.