Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

sem w ustach, mówią mało, chyba że akurat któremuś udało się jaką dziewuchę przytentegować, opowiada więc, co i jak, dokładnie, inni słuchają, nie przerywając; odkąd skończyła się robota przy autostradzie, tacy jak oni, co ziemi mają tyle, co na koński paznokieć, czasu mają aż za wiele. Ale kiedy tamten już kończy, odzywa się, na ten przykład, kulawy Stasiek:
— Sikaczyk, Adam, sikaczyk.
Okazja jest, trudno zaprzeczyć, i to nawet okazja na karabin maszynowy z ciężką zagrychą; ale Biśka jest dopiero co po kontroli, ma tylko sikaczyk.
— Moniaków nie ma — broni się jeszcze Adam-klarnecista, choć i tak wie, że nic nie pomoże.
— Już ty, Adam, nie pieprz byle czego — burzy się kulas. — Już ta się wie, ileś w niedzielę na weselu wydmuchał. Jak muzykant nie ma, to już nikt nie ma.
— E ta, e ta — mówi Adam i postukawszy klarnetem o but, podnosi się.
Pociągają kolejno z butelki, popatrują na asfalt, śliski, gładki jak grzbiet krowy, wylizany jęzorem innej krowy.
— Ładny szos — powiada Spasion.
— Ładny — przytwierdza Milusi, rękawem zcierając z podbródka strużkę wina.
Turkocząc, szeleszcząc wplątanymi w koła źdźbłami, nadjeżdża wóz z sianem. Dwie łaciate krowy lezą pomału, stary Kania wlecze się obok, oparty o przednią luśnię.
— Dobry — mruczy na przechodnym. — Fajram?
— Ano, fajram — przytwierdzają.
Z wozu opada wiecheć siana, przyćmiewa refleks zachodu na asfalcie.
— Taki szos paskudzić — z wyrzutem powiada Adam-klarnecista. Przechyla butelkę, gulgocze, od-