Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

furmana i wskakując na stopień wolanta, dotyka trumny.
— Matka — mówi. — Matka.... — I obiema rękami uchwyciwszy przedni skraj trumny, ciągnie ją gwałtownie ku sobie. Trumna przechyla się, wieńce opadają.
— Francik, coś ty — woła furman i potykając się o krzyż, biegnie w stronę chłopaka. — Francik...
Chłopak schodzi ze stopni wolanta i staje z opuszczonymi rękami. Więzienna mycka wymyka mu się spomiędzy palców.
— Trumnę trza odewrzeć — mówi któraś z kobiet.
— Odewrzyjcie — mówi chłopak.
Furman ze strażnikiem ostrożnie zdejmują trumnę, stary znów wyciąga młotek i zaczyna podważać wieko. Któryś gwóźdź nie puszcza, stary wyjmuje z kieszeni chustkę, przyklęka na jedno kolano, dosadza się, stęka.
— No — mówi. Furman i strażnik ostrożnie zdejmują wieko i kładą obok.
Chłopak w więziennym ubiorze żegna się i klęka.
— Matka — szepcze, całuje złożone i omotane różańcem dłonie zmarłej. Poruszając ustami, wpatruje się w jej twarz.
Stary wyciąga z kieszeni zegarek, waży go w dłoni, popatruje na cyferblat, głośno puka paznokciem w szkiełko.
— Cas, cas — szepcze więźniowi. Chłopak podnosi się, patrzy na ludzi niewidząco, przyklęka znów, ostrożnie poprawia przekrzywiony czepiec matki.
Furman ze strażnikiem szybko nakładają wieko, stary, w pośpiechu przyszczypując sobie palce, wbija gwoździe. Kondukt rusza znów. Bracia idą tuż za tylnimi kołami wolanta, krok za nimi brnie strażnik.
— Co matula? — szeptem pyta starszy.
— Lekką mieli śmierć. Do końca wszystko wie-