Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

chodzą obok, śpiewając, potem na okno, w którym znów za firanką rysuje się kobiecy profil.
Kondukt mija ich wreszcie, strażnik, ciągle jedną ręką trzymając chłopaka za kołnierz, drugą macha na karetkę, która wlecze się gdzieś z tyłu. Szofer dodaje gazu, przystaje o krok.
— Co?
Strażnik nie odpowiada. Razem z szoferem podnoszą więźnia i wloką do karetki.
— Musi być sprawiedliwość — zgrzyta chłopak ustami umorusanymi piachem.
— Będziesz ją miał, psia twoja — klnie strażnik i zatrzaskuje drzwiczki.
— Dziki naród — mówi do szofera. Kręci głową, jeszcze raz mówi: — Dziki naród...
Dzwony huczą żałobnie, przygłuszając skrzekliwe zaśpiewy starego, pod którego przewodem kondukt wchodzi na kościelny dziedziniec.