Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

nikomu. Tak i ze staruchą Roguźną; wypomniał mu ksiądz z ambony — choć przez chusteczkę — i jego miejsce w kościelnych ławach zostało próżne tak długo, póki nie nastał nowy proboszcz: a na starą jak powstawał, tak powstawał dalej, i grzmocił, kiedy mógł.
Roguźna mu też nie popuszczała, chudzina malutka, pomarszczona, ledwie-ledwie już była: ale jak zobaczyła Bartosika, prostowała się, ile mogła, kostur wznosiła jak sołdat giwerę i dyrdała ku niemu po cichutku, celowała tym kosturem-giwerą w ciemię. Panny kukały z okna, patrzyły, co się stanie. Czasem walił się na ziemię, wszystko z rąk wypuszczając. Roguźna żegnała się wtedy szeroko i wysoko, skrzeczała:
— Żyć nie będzie, żyć nie będzie jak amen w pacierzu! — popluwała na niego rzadką śliną.
A czasami odwracał się i wtedy starucha leżała na ziemi, oplatając sobą kostur, wywrzaskiwała pacierze i klątwy. Ale jedno drugiego zmóc nie mogło. Starucha, kiedy chudus-biedus zbytnio jej dokuczył, zbierała graty w starą turecką chustę i szła na wędry, ale przed zimą wracała. Znów było jak zawsze, aż znów szła na wędry.
Wtedy więc Bartosik miał spokój w domu.
Tego lata, jak poszła, mógł zauważyć, że panny były szczerbate, ale i ładne.
Choć wszystkie trzy, jedna w drugą, były jego córy, każda ładna była inaczej.
Przyglądał się im długo, jak siedziały na podizbiu i obierały kartofle na wieczerzę.
— Dziewuchy — powiedział, uniosły głowy znad koszyków. Ale on tyle tylko chciał powiedzieć, więc jak obejrzały się na niego, powtórzył: — Dziewuchy. Dziewuchy żeście.
Zaczęły znów skrobać młode kartofle, bo nie cał-