Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

A i tak się stało. Poczuła nagle, że nogi ma mokre i ciepłe i zaraz też usłyszała znów, co Sylwer mówi, i jeszcze jak kuwiczki latają nad łąkami, i zobaczyła, że już wielki ćmok się zrobił. Wszystko to słyszała i widziała, choć myślała już tylko o tym, żeby Sylwer nie zauważył.
— Trzeba gnać do domu — podniosła się z kucek. Zrobiła dwa kroki, usłyszała głośne mlaśnięcie swoich drewnianych pantofli. Skurczyła palce, próbowała nimi przytrzymać te pantofle, ale to było już całkiem na nic. Sylwer patrzył na jej nogi i śmiał się:
— Coś tak mi się wydaje... Coś tak...
— Nic ci się nie wydaje! — krzyknęła i w wielkiej złości zdjęła jeden pantofel i rzuciła w niego. Pantofel wpadł do bruzdy. Wyciągnął go stamtąd jednym palcem i podał jej. Szła, kuśtykając w jednym pantoflu, nie odwracała się. Nie umiała już na tego Sylwera patrzeć.
— Nic się nie turbuj — śmiał się. — I tak żeś gryfna dziewucha.
Odwróciła się nagle i ślugnęła go z całej siły biczem przez plecy.)
— Nie — powtórzyła.
— Łuca?
— Nie...
(Raz kiedyś nikogo nie było w chałupie, sama została, miała wysadzać chleb. Był ładny dzień, ale nie wychodziła na dwór, bo chleb mogło zawiać w przeciągu. Siedziała tak w ciemności i raz po raz zaglądała do sabatnika, oglądając chleby. Uznała na koniec, że mają już dość ognia, i teraz dopiero uchyliła drzwi od sieni, wygarnęła resztki węgla do wiaderka i zalała je wodą, przyniosła z kuchni kobiałki, położyła sobie pod ręką, drewniałą łopatę wepchnęła w głąb sabatnika, wysadziła pierwszy bochenek. Włożyła go do kobiałki, przyjrzała się