Młody król bardzo lubił polować. Kiedy przyszło lato, wyjeżdżał na łowy z sokołami i chartami, w asyście świecącej od złota świty dworzan. Razu pewnego w trakcie polowania oddalił się król od swej świty, a pragnąc jak najprędzej dostać się do niej zpowrotem, obrał jak najkrótszą drogę przez gęstwinę leśną — niestety, drogę zgubił i — zbłądził. Zpoczątku nie tracił nadziei odnalezienia towarzyszy i jechał prosto przed siebie, ale wkrótce opuściło go męstwo. Zapadł zmrok, a on wciąż coraz bardziej zagłębiał się w odosobnioną, nieznaną mu miejscowość. Błądząc tak, uległ nieszczęsnemu wypadkowi. W mroku popędził konia nieostrożnie i niespodziewanie, w całym pędzie znaleźli się na krawędzi urwiska. Jedna chwila — i byli na dnie przepaści. Położenie było straszne. Konisko miało skręcony kark, a król — złamaną nogę.
Biedny, mały król leżał na dnie urwiska i mdlał z bólu okrutnego, a każda godzina zdawała mu się być długim miesiącem. Nasłuchiwał chciwie uchem, czy nie rozlegną się dźwięki, które mu przyniosą ocalenie. Ale nie usłyszał ani głosów, ani dźwięków rogów, ani szczekania psów.
— Niech więc nadejdzie. śmierć! Tak czy owak — zginąłem!...
A właśnie w tej chwili w lesie, pośród głębokiej nocnej ciszy, rozległy się dźwięki pieśni słowiczej.
— Ocalonym! — zawołał król. — Jestem ocalony! — Jest to święty ptak, a zatem proroctwo spełniło
Strona:Mark Twain - Król i osioł oraz inne humoreski.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.
II