sporo czasu. Niech się pan rozgości, panie Tracy. Zadzwonią, jak przyjdzie czas!
Gospodyni wyszła powoli, nie troszcząc się o to, by jedno z młodych opuściło przed nią pokój. Młodzieniec zdumiał się, że matka, która wygląda tak szanownie i uczciwie, może być tak bezmyślna, i sięgnął po kapelusz, chcąc uwolnić dziewczynę od swego towarzystwa.
— Dokąd pan idzie?
— Właściwie nigdzie. Ale ponieważ zawadzam?...
— Kto mówił, że pan zawadza? Niech pan siada. Już ja pana ruszę z miejsca, kiedy mi pan będzie zawadzał...
Teraz zabrała się do słania łóżek. Usiadł i śledził jej zręczne i pewne ruchy.
— Co panu przyszło do głowy? Potrzebuję cały pokój, kiedy ścielę łóżka?
— Właściwie, to mi nie o to chodziło. Jesteśmy sami w pustym domu, i matka pani...
Dziewczyna przerwała mu wesołym śmiechem:
— Niema mię kto bronić? Pan Bóg z panem, obejdę się! nie boję się! Może bałabym się sama, bo boję się duchów i nie ukrywam tego. Nie to, żebym w nie wierzyła. Nie. Ale się ich boję.
— Jakże może się pani bać duchów, jeżeli pani w nie nie wierzy?
— O, nie wiem, jak się to dzieje! to za wiele na mój rozum! Boję się i koniec. I Maggie-dee również.
— Kto?
— Jedna z lokatorem. Młoda dama, która pracuje w faktorji...
— Pracuje w faktorji?
— Tak. W składnicy butów.
— Pani nazywa ją młodą damą?
— No, ma tylko 22 lata! jakże mam ją nazwać?
— Nie chodzi mi o lata, myślałem o tytule. Przyjechałem z Anglji, aby się pozbyć sztucznych tytułów — gdyż sztuczne tytuły są odpowiednie dla sztucznych ludzi. Ale widzę, że i wy ich tu używacie. Bardzo mi przykro. Przypuszczałem, iż są tu tylko mężczyźni i kobiety. Wszyscy równi. Żadnych różnic...
Dziewczyna znieruchomiała z poduszką w zębach, trzymając w rękach poszewkę. Przyglądała mu się z pod zmarszczonych brwi, nieco zdziwiona.
Powlokła poduszkę, mówiąc:
— Ależ, wszyscy są równi! gdzież tu różnice?
— Nazwała pani robotnicę młodą damą; jak nazwie pani żonę prezydenta?
— Starą damą!
— A tylko z tą różnicą?
— Nie widzę innej.
— Więc wszystkie kobiety są damami?
— Oczywiście. Wszystkie godne szacunku.
— No, to mi się lepiej podoba. Niema nic złego w tytule jeżeli udziela się go wszystkim! Zło jest wtedy, jeżeli tytuł staje się przywilejem pewnej grupy... Ale panno... hm...
— Hattie.
— Niech pani będzie szczera, panno Hatie! Musi pani przyznać, że tytuł ten nie jest przez każdą nadawany każdej. Bogata amerykanka nie nazywa swojej kucharki damą, prawda?
— Prawda. Ale cóż z tego?
Był zdumiony i nieco rozczarowany, że ów cudowny pocisk nie wywarł wyraźnego efektu.
— Cóż z tego? powiedział. — Ależ to: pomimo wszystko równość nie panuje w Ameryce, a amerykanie nie są lepsi od anglików. Faktycznie nie ma między nimi żadnej różnicy.
— Też pomysł! Tytuł jest tylko tem, co się w niego wkłada — sam pan to powiedział. Przypuśćmy, że zamiast tytułu dama, mówimy „czysta”. Rozumie pan?
— Zdaje mi się. Zamiast powiedzieć o kobiecie, że jest dama, używa pani wyrażenia czysta i mówi pani „to czysta osoba”.
— Właśnie! W Anglji ludzie wyższych klas nie mówią o ludziach pracy jak o damach i dżentelmenach?
— O, nie!
— A pracujący też nie nazywają siebie damami i dżentelmenami!
— Oczywiście, że nie!
— A więc gdyby pan użył drugiego wyrażenia, nic by się nie zmieniło. Ludzie, którzy się dmą, tylko o sobie mówiliby „czysty”, a reszta bardzo prędko przyjęłaby ich sposób mówienia i przestałaby mówić o sobie „czysty”. U nas jest inaczej. Każdy nazywa siebie damą albo dżentelmenem, uważa siebie za to, i nie dba, czy kto inny myśli o nim inaczej — byle nie powiedział tego głośno. Pan uważa, że niema żadnej różnicy? Wy poniżacie, a my nie. Czy to nie różnica?
— Tak, nie zastanowiłem się nad tem.
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/37
Ta strona została przepisana.