czem dodał do siebie, mając zamiar zapisać później swe myśli w dzienniku:
— Ten oto dom jest republiką, w której wszyscy są równi i wolni, jeżeli wogóle ludzie mogą być równi i wolni na ziemi. A więc dostałem się tam, gdzie chciałem się dostać — jestem człowiekiem między ludźmi, zupełnie równy innym. Niewątpliwie. A jednak i tutaj na progu natknąłem się na nierówność. Przy tym stole są ludzie, wywyższani dla tych czy innych powodów, i jest też ten biedny chłopak, którego się poniża, traktuje obojętnie, upokarza, chociaż nie popełnił innej zbrodni, jak tylko tę, że jest ubogi. Równość powinna uszlachetniać ludzi. Myślałem, że ich uszlachetnia...
Po kolacji Barrow zaproponował przechadzkę. Wyszli. Barrow miał w tem pewien plan. Chciał, żeby Tracy uwolnił się od swego cowboyowskiego kapelusza. Nie widział sposobu znalezienia mechanicznej lub ręcznej pracy dla człowieka, ubranego w ten sposób. Nagle Barrow powiedział:
— Rozumiem, nie jesteście cowboy’em.
— Nie, nie jestem.
— Jeżeli nie uważacie tego za niewczesną ciekawość — w jaki sposób doszliście do tego kapelusza? Gdzieżeście go zdobyli?
Tracy nie bardzo wiedział, jak to wytłómaczyć. Odpowiedział:
— Mówiąc krótko, byłem zmuszony zamienić ubranie z pewnym człowiekiem. Chciałbym go odszukać i zamienić się znowu.
— A dlaczego tego nie zrobicie? gdzież on jest?
— Nie wiem. Uważałem, że najlepszy sposób odnalezienia go będzie noszenie jego ubrania, które jest dość dziwaczne, by zwrócić uwagę, jeżeli spotka mnie na ulicy.
— No, tak — powiedział Barrow — reszta przyodziewku jest dość przyzwoita, i jakkolwiek niezbyt oryginalna, różni się od ubioru innych ludzi. Wyrzućcie kapelusz. Kiedy spotkacie waszego draba, napewno pozna swoje ubranie. A ten kapelusz jest bardzo kompromitujący w cywilizowanem środowisku. Wątpię, czy anioł dostałby w Waszyngtonie pracę, gdyby się zjawił w takiej aureoli!
Tracy zgodził się zamienić kapelusz na coś skromniejszego, wsiedli do przepełnionego tramwaju i razem z innymi stanęli na platformie. W chwili, kiedy tramwaj ruszył powoli wzdłuż relsów, dwaj mężczyźni, przechodzący przez jezdnię spostrzegli plecy Tracy i Barrow i obaj zawołali jednocześnie: „Mamy go!”
Byli to Sellers i Hawkins. Ale radość tak ich sparaliżowała, iż zanim zdołali się opanować i zatrzymać tramwaj, uciekł on daleko. Postanowili czekać na następny. Czekali chwilę. Nagle Waszyngtonowi przyszło na myśl, że nie warto jednego tramwaju gonić drugim i zaproponował wziąć fiakra. Ale pułkownik odpowiedział:
— W chwili, kiedy ci to przyszło na myśl, było to już zbyteczne. Teraz, gdy udało mi się zmaterjalizować go, mogę rządzić jego ruchami. Będzie u nas w domu, zanim tam dojdziemy.
Pospieszyli do domu w stanie niezwykłego i radosnego podniecenia.
Dokonawszy zamiany kapelusza, obaj przyjaciele wolno wracali do domu. Mózg Barrow pełen był ciekawych pytań, dotyczących tego młodzieńca. Powiedział:
— Byliście kiedy w górach Skalistych?
— Nie.
— A na równinach?
— Nie.
— Jak długo bawicie w tym kraju?
— Parę dni.
— A przedtem nigdy nie mieszkaliście w Ameryce?
— Nie.
Poczem Barrow powiedział do siebie:
— Co za przestarzałe pojęcia kołaczą się we łbach tych romantyków! Oto chłopiec, który naczytał się u siebie w Anglji o cowboy’ach i przygodach w prerjach. Przyjeżdża tu i kupuje kostjum cowboy’a. Wyobraża sobie, że pomimo swego braku doświadczenia będzie mógł udawać przed ludźmi cowboy’a! Ale zaledwie zaczął się bawić, obleciał go wstyd i chciałby się z tego wycofać. Próbował wykręcić się opowiadaniem o zamianie ubrania. To przejrzysty kawał, bardzo przejrzysty. Jest młody, nic nie widział, nic nie wie o świecie i napewno jest sentymentalny. Być może iż to co zrobił było bardzo naturalne, ale jest w każdym razie dziwne i chimeryczne...
Obaj mężczyźni zajęci byli swemi myślami. Wrescie Tracy westchnął i powiedział:
— Panie Barrow, niepokoi mię sprawa tamtego młodzieńca.
— Mówicie o Nacie Brady?
— Tak. Brady, Braxter, czy jak mu tam. Ten stary nazywał go rozmaicie.
— O tak, stał się bardzo rozrzutny co do
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/41
Ta strona została przepisana.