Młokos przeczytał głośno telegram z zadowoleniem w głosie i w twarzy.
— Earl of Rossmore! Byczo! zna go pan?
— Tak.
— Aha! a on pana?
— No, oczywiście.
— Hm! powiadam!... A odpowie panu?
— Przypuszczam.
— Czy aby?... dokąd mam nadesłać odpowiedź?
— O, nigdzie... Przyjdę i odbiorę. Kiedy mogę się zgłosić?
— Nie wiem... Odeślę panu... Gdzie mam odesłać? Niech mi pan zostawi adres. Odeślę panu natychmiast po odebraniu.
Ale Tracy nie godził się. Zdobył pełen uniżenia szacunek i podziw „chłopców” i nie miał zamiaru pozbywać się tego cennego nabytku, co by się niechybnie stało, gdyby podał adres swego mieszkania. A więc raz jeszcze powtórzył, że zgłosi się po telegram i wyszedł.
Włóczył się długo, rozmyślając. Mówił sobie:
— Jest coś miłego w ludzkim szacunku. Zyskałem szacunek pana Allena i kilku innych jednie za swoje własne zasługi, za to, że wymłóciłem Allena. Chociaż i szacunek i uniżoność — jeżeli to jest uniżoność — są rzeczą miłą, to jednak uniżoność oparta o cień, o pozór, naprawdę wydaje się jeszcze milsza. Właściwie niema w tem żadnej zasługi, że ktoś koresponduje z earlem, a jednak ten smarkacz dał mi poznać, że jest to zasługa...
Telegram został wysłany do domu! Ta myśl sprawiała mu niewymowną ulgę. Szedł lżejszym krokiem. Serce jego przepełnione było szczęściem. Odrzucił wszelkie wahania i przyznał się przed samym sobą, że porzuci wszelkie eksperymenty i wróci do domu. Zbudziła się w nim chęć otrzymania odpowiedzi od ojca, a raz zbudzona rosła ze zdumiewającą szybkością. Poczekał godzinę, przechadzając się i usiłując zabić czas, ale nie mógł zainteresować się niczem, co mu wpadało w oczy. Wkońcu zjawił się znowu w urzędzie, pytając, czy odpowiedź nadeszła. Młodzieniec odpowiedział:
— Jeszcze nie. — Spojrzał na zegar. — Wątpię, czy nadejdzie dzisiaj.
— Dlaczego?
— No, bo jest już późno. Przecież niepodobna wiedzieć, co się dzieje z człowiekiem po drugiej stronie oceanu. Nie zawsze możesz go znaleść właśnie wtedy, kiedy ci jest potrzebny. Widzi pan, że dochodzi szósta, a tam u nich jest już porządnie późno
— Tak — powiedział Tracy. — Nie zastanowiłem się nad tem.
— Porządnie późno, wpół do jedenastej albo i jedenasta. Nie, dzisiaj nie otrzyma pan prawdopodobnie odpowiedzi.
Więc Tracy wrócił do domu na kolację.
Wyziewy jadalni wydały mu się wstrętniejsze i bardziej przejmujące, niż dotychczas. Myślał z przyjemnością, że niedługo uwolni się od nich. Kiedy kolacja dobiegła końca, nie był w stanie powiedzieć, czy jadł cokolwiek, a z całą pewnością nie słyszał rozmowy. Serce tańczyło w nim przez cały czas, myśli odbiegały daleko, a w mózgu powstała wizja wspaniałego zamku ojca. Nie odsuwał jej. Nawet widok lokaji w aksamitach, — ów symbol hańbiący nierówności — miły był jego marzeniu. Po posiłku Barrow powiedział:
— Chodźcie ze mną. Zabawicie się.
— Doskonale. Dokąd?
— Do mego klubu.
— A jaki to klub?
— Dyskusyjny Klub Mechaników.
Tracy wstrząsnął się lekko. Nie powiedział, że był tam już kiedyś sam. Nie miał ochoty odnawiać tych wspomnień. Uczucia, które pierwszą jego wizytę w klubie przepełniały radością i zapałem, uległy stopniowej zmianie i spadły do tego poziomu, iż był w stanie myśleć o następnej wizycie tylko z uczuciem, bardzo mało przypominającem radość. Faktycznie, wstydził się trochę tam iść. Nie chciał, by wrażenie, wywarte przez tych ludzi na jego mózg nie uświadomiło mu wyraźnie różnicy, jaka w nim zaszła. Wolałby się trzymać zdaleka. Spodziewał się, że nie usłyszy nic, poza sentymentami, które będą rodzajem wyrzutu dla jego obecnego stanu ducha, a pragnął, by mu go wybaczono. Jednak nie chciał się do tego przyznać, nie chciał okazać, co czuje, z jaką niechęcią tam idzie. Zmusił się do pójścia z Barrow, obiecując sobie w duchu, że wyjdzie przy pierwszej sposobności.
Kiedy prelegent skończył swój odczyt, przewodniczący ogłosił obecnym, że otwiera dyskusję na temat poprzedniego zebrania p. t. „Amerykańska prasa“.