— Przypuszczałem, że jesteście przeciwnikami szlachectwa.
— Dziedzicznego, tak. Ale to drobnostka. Jestem wrogiem miljonerów, ale byłoby rzeczą niebezpieczną ofiarować mi takie stanowisko.
— Przyjęlibyście je?
— Opuściłbym pogrzeb największego wroga, by iść i przyjąć na siebie brzemię i odpowiedzialność miljonera.
Tracy zamyślił się chwilę, poczem powiedział:
— Nie wiem, czy dobrze zdaję sobie sprawę z waszego stanowiska. Mówicie, że jesteście przeciwni dziedzicznemu szlachectwu, ale gdyby przypadkiem...
— To przyjąłbym je? W jednej chwili. W całym tym klubie niema ani jednego mechanika, któryby zrobił inaczej. W całych Stanach Zjednoczonych nie znajdziecie adwokata, lekarza, wydawcy, blacharza, autora, tragarza, prezydenta kolei, świętego któryby nie skorzystał z takiej sposobności.
— Za wyjątkiem mnie! — miękko powiedział Tracy.
— Za wyjątkiem was! — Barrow z trudem wyrzucił te słowa. Dławiła go wzgarda. Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Zerwał się i spojrzał na Tracy ze złością i niezadowoleniem i powtórzył: — Za wyjątkiem was! — Obchodził go wkoło, przyglądająć mu się to z tego, to z owego punktu. Od czasu do czasu dla ulżenia sobie wybuchał następującą formułą: — Za wyjątkiem was! — Wkońcu rzucił się na krzesło z miną człowieka, który ustępuje i powiedział:
— Wywraca flaki i łamie serce nad zdobyciem zarobku, który porządny pies by odrzucił, a chce wmówić, że gdyby miał sposobność grypsnąć earlostwo, to nie zrobiłby tego. Nie naciągajcie mię, Tracy, nie jestem tak silny, jak dawniej.
— Nie miałem zamiaru was naciągać, Barrow. Chciałem wam tylko powiedzieć, że gdyby do rąk wpadło mi earlostwo, to...
— No, gdybym był wami, to nie bolałaby mię o to głowa. Zresztą powiem wam, co byście zrobili. Czy jesteście inny, niż ja?
— No nie...
— Lepszy?
— Nie, — z pewnością nie...
— Taki, jak ja? no?...
— Doprawdy, pytacie tak obcesowo...
— Obcesowo? A cóż w tem obcesowego? Czy to takie zawiłe pytanie, albo wątpliwe? Zmierzcie nas obu jednakową miarą — miarą zasługi — a przyznacie przecież że pomocnik fabrykanta krzeseł, który zarabia dwadzieścia dolarów tygodniowo, żyje w kulturalnym kontakcie z ludźmi, stara się, trudzi, traci i zdobywa, był na wozie i pod wozem, jest trochę więcej wart od młodzieńca, który nie umie robić nic sensownego, nie umie zarobić, żeby żyć spokojnie i przyzwoicie, nie ma najmniejszego pojęcia o życiu i jego powadze, nie posiada innej kultury nad kulturę książek, które zdobią, ale nie kształcą człowieka. — Słuchajcie! jeżeli ja nie pogniewałbym się o earlostwo, to dlaczego, do djabła wy mielibyście to zrobić?!...
Tracy stłumił w sobie radość, chociaż miał ochotę podziękować panu Barrow za tę ostatnią uwagę. Nagle jakaś myśl uderzyła go, bo powiedział gwałtownie:
— Słuchajcie! Naprawdę nie jestem w stanie uchwycić kierunku waszych myśli — waszych zasad, jeżeli to są zasady. Są one bardzo zmienne. Jesteście przeciwnikiem arystokracji, a przyjęlibyście earlostwo, gdybyście mogli. Czy mam przez to rozumieć, iż nie bierzecie za złe earlowi, że jest i zostaje earlem?
— Oczywiście, że nie biorę...
— I nie mielibyście za złe Tompkinsowi, ani sobie, ani mnie, ani nikomu przyjęcia earlostwa, gdyby mu je ofiarowano.
— Oczywiście!
— A więc kogo właściwie winicie?
— Cały naród — masę i tłum, który gdziekolwiek bądź, w jakimkolwiek bądź kraju znosi hańbę, infamję i wstyd istnienia dziedzicznej arystokracji, do której nie mogę wejść na warunkach powszechnej równości i wolności.
— Przecież nie zawracacie sobie głowy tytułami, które nie są wyróżnieniem?
— Oczywiście. Mam zupełnie jasny pogląd na te rzeczy. Gdybym mógł wykorzenić system arystokratyczny przez nieprzyjmowanie jego godności — byłbym nędznikiem, przyjmując je. A gdyby dostatecznie liczebne masy chciały się do mnie przyłączyć dla obalenia arystokracji, byłbym również nędznikiem, nie chcąc im dopomóc.
— Zdaje mi się, że rozumiem. Tak, pochwyciłem waszą myśl. Nie winicie tych nielicznych szczęśliwców, którzy dla zrozumiałych powodów nie chcą opuszczać wygod-
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/48
Ta strona została przepisana.