to prawda, ale nie dajcie im się opanować więcej niż potrzeba. Gońcie ze swoich myśli precz wszystkie troski — przez uszy, oczy, jak się da! To najzdrowsza rzecz, na jaką stać człowieka. Myślenie o troskach, to śmierć, śmierć, że użyję najłagodniejszego wyrażenia. Musisz zachować pogodę umysłu — musisz!
— O, biada mi!
— Przestańcie! Czuję w tem czystą rozpacz! Powinniście o tem myśleć, jakby to były wesołe rzeczy!
— Łatwo wam mówić, Barrow, ale w jaki sposób mam rozerwać, rozweselić i zabawić duszę, zgnębioną ciosem, którego się nie spodziewała, o którym nie śniła. Nie, nie, sama myśl o zabawie jest dla mnie niemożliwa! Mówmy o śmierci i pogrzebach!
— Nie teraz — w każdym razie. Toby znaczyło opuścić ręce. A my nie opuszczamy jeszcze rąk. Zabawię was. Posłałem Brady po to, co potrzeba, nim skończyliście śniadanie.
— Doprawdy? A co to takiego?
— O, to dobry znak — ciekawość. Jeszcze nic straconego dla was!
Brady zjawił się z pudłem, poczem wyszedł, mówiąc:
— Kończą jeszcze jeden, ale zaraz po skończeniu przyniosą.
Barrow wyjął z pudła nieoprawny portret olejny wielkości stopy kwadratowej, bez komentarzy umieścił w odpowiedniem świetle i sięgnął po następny, rzuciwszy przelotne spojrzenie na Tracy. Wyraz kamiennej powagi w obliczu Tracy nie zmienił się; młodzieniec nie zdradził najmniejszego zainteresowania. Barrow umieścił drugi portret obok pierwszego, a sięgając po trzeci, rzucił jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie. Kamienne oblicze złagodniało nieco. Numer trzeci zmusił upiora do uśmiechu, numer czwarty precz wygnał obojętność, numer piąty wywołał wybuch śmiechu, który brzmiał jeszcze w całej pełni, gdy wyjmowano numer czternasty.
— Zuch jesteście! — powiedział Barrow. — Widzicie, że i wy potraficie się zabawić.
Obrazy były ohydne w barwach i niegodziwe w wyrazie i rysunku. Ale rysy wywołujące animozję i śmiech, były z rodzaju tych, których całkowita siła nie umiejscowiła się w jednym portrecie, ale wymagała koniecznego potwierdzenia na innych obrazach. Jeden jaskrawo ubrany rękodzielnik w pozie uroczystej, z ręką na armacie, stojący na brzegu morza, z okrętem w głębi, to tylko paskudztwo; ale kiedy człowiek zobaczy tę samą armatę i ten sam okręt na czternastu obrazach zebranych razem, i zawsze innego rękodzielnika na warcie — trudno się nie śmiać.
— Wyjaśnijcie mi, wyjaśnijcie to zboczenie! — wołał Tracy.
— Nie są one dziełem jednego intelektu, ani jednego talentu — ale oba te czynniki składają się na te cuda. Są one kolaboracją; jeden artysta maluje postać, drugi akcesorja. Malarz postaci jest to szewc, niemiec, mający nieprzezwyciężony pociąg do sztuki, drugi to prostoduszny stary amerykański marynarz, którego możliwości są ściśle ograniczone do okrętu, armaty i plamy skamieniałego morza. Malują te rzeczy pod dwudziestu pięciu nazwiskami i dostają po sześć dolarów od sztuki, a namalować mogą po dwie sztuki dziennie, jeżeli nachodzi na nich to co nazywają tuman, czyli — natchnienie.
— I ludzie rzeczywiście płacą za te potwarze?
— Rzeczywiście, i do tego chętnie! A ci twórcy poronionych płodów mogliby podwoić ilość swoich arcydzieł, malując od czasu do czasu niewiastę, gdyby kapitan Saltmarsh potrafił zamiast armaty namalować konia, pianino, albo gitarę. Faktycznie, jego armaty są nieco nużące dla rynku. Nawet dla rynku męskiego. Tych czternastu odbiorców nie są zupełnie zadowoleni. Jeden jest stary „niepodległościowy” żołnierz, zamiast armaty chciałby mieć kolubrynę; drugi jest majtkiem na parowcu i chciałby mieć parowiec zamiast okrętu, itd., itd.. Ale kapitan nie potrafi namalować parowca, któryby był podobny, zaś kolubryna leży daleko poza jego możliwościami artystycznemi.
— Jest to najdziwniejszy sposób rozboju, jaki znam. Nigdy nie słyszałem o czemś podobnem. To ciekawe.
— Tak, tacy to są ci artyści! Są to ludzie zupełnie uczciwi i szczerzy. Ten stary marynarz jest głęboko religijny, z oddaniem studjuje Biblję. Nie znam człowieka o lepszem, bardziej gołębiem sercu, jak ten