Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/54

Ta strona została przepisana.

Czternaście portretów na jednej kupie. A niema dwóch podobnych.
To prawda. Nie zauważyłem tego przedtem. To zdumiewające — to wyjątkowe, co?
— Tak mi się wydaje. To właśnie jest właściwością Andy — on odróżnia. Odróżnienie kradnie Czas — psalm czterdziesty dziewiąty — ale mniejsza o to, jest to rzecz uczciwa i ostatecznie popłaca.
— Tak, pan Handel jest niezrównany w chwytaniu podobieństwa, to trzeba przyznać; ale — zastrzegam się, że bynajmniej nie krytykuję — ale czy technika pańska nie jest zbyt surowa?
Uwaga ta niewymownie przejęła kapitana. Pozostał chwilę nieruchomo, poczem mruknął do siebie:
— Technika, technika, politechnika, pyrotechnika — tak... hm — to coś jakby ognie sztuczne — zbyt jaskrawe...
Poczem powiedział z powagą i ufnością:
— Tak, macha pędzlem trochę nazbyt szczodrze. Ale oni wszyscy to lubią — tem stoi cały interes. Weźcie choćby ten numer dziewiąty. Eran, rzeźnik. Wchodzi do pracowni tak ponury w barwach, jak tylko można dobie wyobrazić; spojrzyjcie na niego teraz! Wygląda, jakby miał gorączkę! A rzeźnika cieszy to nieskończenie. Pracuję właśnie nad szkicem do wianka kiełbas, który mam powiesić na armacie, ale naprawdę wątpię, czy potrafię to zrobić. Jeżeli mi się uda — rzeźnik jest nasz!
— Niewątpliwie pański konfident — chciałem powiedzieć, pański współtowarzysz — jest to wielki kolorysta...
— O, danke schön!
— ...jest to niezwykły kolorysta; kolorysta, mogę to śmiało stwierdzić — nie mający naśladowcy ani tu, ani zagranicą; przytem ma on niezwykle śmiałe i dobre touch’e-touch’e, powiedziałbym niczem taran; a przytem ma manjerę tak romantyczną, przedziwną, tak niezwykłą, tak ad libitum, tak prostoduszną, że że... pan jest impresjonistą, prawda?
— Nie — poprostu odpowiedział kapitan. — Andy jest presbiterjaninem.
— To tłumaczy wszystko; w pańskiej sztuce jest coś boskiego, coś uduchowionego, niepokojącego, tęsknego, tajemniczego w bezkresie horyzontu, w niejasnym poszepcie przestrzeni barwy ultramaryny, w przenikliwym katakliźmie niespłodzonego przestworu, och, jeżeli pan, czy pan malował kiedy farbą klejową?
Kapitan odpowiedział energicznie:
— On nie! ale jego pies...
— Nie, to nie był mój pies!
— Przecież mówiłeś, że to twój pies!
— Nie, kapitanie...
— To był biały pies, prawda? z podwiniętym ogonem i naderwanym uchem...
— Daj mu pokój, zostaw! To był parzo mili pies! O, to djabla! ten pies...
Nigdy nie widziałem podobnego człowieka. Zacznij mówić o psie, a będzie się kłócił przez cały rok. Niech mnie djabli, jeślim nie był świadkiem, że kiedyś przez dwie i pół godziny gadał o tem samem.
— Zgaduję, kapitanie — powiedział Barrow — że chodziło o katafalki.
— Nie, panie, nie o katafalki. Poprostu kłócił się ze mną.
— Nie rozumiem, jak pan mógł to wytrzymać.
— Musiałbyś i pan wytrzymać, gdybyś żył z Andy. Ale to jego jedyna przywara.
— Czy nie boi się pan nią zarazić?
— O, nie! — spokojnie odrzekł kapitan. — Myślę, że o to niema obawy.
Artyści pożegnali się nagle. Poczem Barrow położył rękę na ramieniu Tracy, mówiąc:
— Spojrzyj mi w oczy, mój chłopcze! Spokojnie, spokojnie! Tak stało się, jak myślałem, to znaczy tak, jak się spodziewałem; uspokoiłeś się, chwała Bogu. Mózg macie w porządku. Ale nie róbże tego więcej — nawet na żarty. To nic mądrego. Nie uwierzyliby wam nawet, gdybyście byli synem earla. Nie mogliby w to uwierzyć — wiecie? Co na was naszło, żeby stroić takie fochy? Ale mniejsza o to; nie mówmy o tem więcej. Zrobiliście omyłkę. Sami to widzicie.
— Tak. Popełniłem błąd!
— Ale wygnajcie to już z myśli. Drobnostka. Urządzimy to jakoś. Zbierzcie się w kupę, nie dąsajcie się, nie traćcie nadziei. Stoję za wami — macie się o coś oprzeć — nie bójcie się niczego!
Kiedy Tracy wyszedł, Barrow czas jakiś chodził po pokoju niepewnym krokiem. Mówił do siebie:
— Niepokoi mnie. Nigdy nie popełniłby podobnej omyłki, gdyby go nie wyprowadzono z równowagi. Ale wiem, do czego może doprowadzić człowieka brak pracy i widoków na przyszłość. Z początku szar-