— Jak tylko zorganizuję republikę, światła, wolności, inteligencji, sprawiedliwości i uczuć humanitarnych, bijące, promieniejące z niej, skoncentruję na sobie zdumione spojrzenie całego świata — jak cud nowowschodzącego słońca. Niezliczone miljony niewolników rosyjskich powstaną i zaczną maszerować — maszerować na wschód, ku onemu wielkiemu światłu, które przeinaczy ich oblicza — a za sobą zostawią co? co? opustoszały tron w pustym kraju! To stać się może, i na Boga! ja to zrobię!
Stał przez chwilę nieruchomo; wzruszenie odebrało mu świadomość istnienia. Odzyskawszy przytomność wstrząsnął się nieco, i powiedział z wielką powagą:
— Musisz mi wybaczyć, majorze Hawkins! Nigdy dotychczas nie używałem tego wyrażenia — wybacz mi ten raz jeden...
Hawkins okazał powolność.
— Widzisz, Waszyngtonie, to obowiązek, który włożyła na mnie natura. Tylko wrażliwi, impulsywni ludzie są do tego zdolni. Ale w tych okolicznościach — jestem demokratą z urodzenia i zamiłowania, ale arystokratą przez dziedziczność i smak...
Earl umilkł nagle, zmarszczył czoło i bez słowa zaczął się wpatrywać w nieosłonięte okiennicami okna. Poczem wyciągnął rękę i wybełkotał jedno zachwycone słowo:
— Patrz!
— Co się stało pułkowniku?
— Jest!
— Nie!
— Tak pewno jak to, żeś się urodził! Zachowaj się spokojnie — zbiorę wszystkie siły... Przyprowadziłem go do tego punktu — wciągnę go do domu. Zobaczysz!
Zaczął robić rękami passy w powietrzu.
— Widzisz?! Patrz! Uśmiechnął się!
Rzeczywiście. Tracy, wyszedłszy na popołudniową przechadzkę, zupełnie nieoczekiwanie natknął się na swoje herby rodzinne, umieszczone nad drzwiami odrapanego domu. Uśmiechnął się na widok tarcz herbowych; nic dziwnego: śmiały się z nich wszystkie koty z całego sąsiedztwa.
— Patrz, Hawkins, patrz! przyciągam go!
— Przyciągasz go, Sellers! Jeżeli kiedykolwiek miałem pewne wątpliwości co do materjalizacji, to teraz one zniknęły, zniknęły nazawsze! Och, co to za szczęśliwy dzień!
Tracy łaził koło domu, czytając napisy. Nim przeczytał połowę, mruknął:
— Ależ to niewątpliwie musi być rezydencja Amerykańskiego Pretendenta!
— Idzie — idzie prosto tutaj! Wyślizgnę się i zmanię go do domu! Idź za mną!
Sellers, blady i wzruszony otworzył drzwi i stanął przed Tracy. Stary nie odrazu odzyskał głos; wkońcu wykrztusił niewyraźne pozdrowienie, mówiąc:
— Wejdź pan, wejdź pan, panie...
— Tracy. Howard Tracy.
— Tracy — dzięki — wejdź pan, oddawna czekamy.
Tracy wszedł, widocznie tem zaskoczony, i powiedział:
— Czekacie panowie na mnie? Przypuszczam, że to omyłka...
— Przypuszczam, że nie, — odrzekł Sellers, który, zauważywszy wchodzącego Hawkinsa, rzucił mu ukradkowe spojrzenie, by tamten skoncentrował całą swą uwagę na dramatycznym efekcie, wywołanym przez rzuconą poniższą uwagę. Powiedział chytrze i z naciskiem: — Jestem — pan wie, kto...
Ku zdumieniu obu konspiratorów słowa te nie wywarły żadnego dramatycznego efektu, gdyż nowoprzybyły odpowiedział zupełnie niewinnym i swobodnym tonem:
— Pan zechce mi wybaczyć, ale naprawdę nie wiem. Nie znam pana. Przypuszczam tylko — nie wątpiąc w to, że jest pan gentlemanem, którego tytuły widnieją na drzwiach...
— Słusznie, zupełnie słusznie. Siadaj pan, proszę!
Earl czuł się rozklekotany, nie panował nad sobą, w głowie mu huczało. Nagle zauważył, że Hawkins stoi na boku, wpatrzony idjotycznie w zjawę nieboszczyka, i zrodziła się w nim nowa myśl. Powiedział do Tracy szorstko:
— Przepraszam pana stokrotnie, sir! Zapomniałem o kurtuazji, należnej gościowi i cudzoziemcowi. Pozwoli pan, że mu przedstawię mego przyjaciela, generała Hawkins — generał Hawkins, nasz nowy senator — senator, wybrany przez ostatni i wspaniały dodatek do promiennej konstelacji naszych suwerennych stanów Cherokee-Strip. (Do siebie: „Ta nazwa nim wstrząśnie!”).
Ale to się nie stało, więc pułkownik podjął sprawę zapoznania, nieco zdziwiony i speszony:
— Senator Hawkins, pan Howard Tracy z... z...
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/60
Ta strona została przepisana.