Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/61

Ta strona została przepisana.

— Z Anglji!
— Z Anglji! Ależ to...
— Z Anglji. Tak. Urodziłem się w Anglji.
— Pan niedawno stamtąd?
— Tak, bardzo niedawno
Powiedział pułkownik do siebie:
— Ten upiór łże, jak na zawołanie. Takich i ogień nie oczyści! Pociągnę go trochę za język, dam mu nową sposobność wykazania talentów... Poczem głośno, z głęboką ironją:
— Niewątpliwie zwiedza pan nasz wspaniały kraj dla przyjemności, korzystając z wakacyj. Przypuszczam, iż podróż po majestatycznych rozłogach naszego dalekiego Zachodu uważa pan za...
— Nie byłem na Zachodzie, i upewniam pana, iż nie oddawałem się rozrywkom — mówię to bez zastrzeżeń. Artysta pracuje, aby żyć, nie aby się bawić.
— Artysta! — mruknął do siebie Hawkins, myśląc o ograbionym banku. — Oto stosowne określenie!
— Jest pan artystą? — spytał pułkownik; i dodał do siebie: — Teraz go złapię!
— Bardzo skromnym, tak.
— W jakiej branży? — dopytywał chytry weteran.
— W olejnej.
— Mam go! — mruknął do siebie Sellers. Potem głośno: — To się szczęśliwie składa. Czy mogę prosić pana o wyrestaurowanie kilku malowideł, które tego wymagają?
— Bardzo chętnie. Proszę mi ją wskazać.
Ani śladu zamieszania, zaambarasowania, wykrętów, nawet w ogniu tych krzyżowych pytań. Pułkownik był zakłopotany. Przyprowadził Tracy do chromolitografji, która poniosła uszczerbek w rękach poprzedniego właściciela służąc jako podstawka pod lampę, i powiedział niedbale wskazując ręką obraz:
— To Del Sarto!
— Czy to jest Del Sarto?
Pułkownik rzucił spojrzenie pełne wyrzutu, pozwolił mu zgasnąć, poczem podjął, jak gdyby żadna przerwa nie zaszła:
— Ten Del Sarto to prawdopodobnie jedyny oryginał wzniosłego mistrza w naszej ojczyźnie. Sam pan widzi, że robota jest tak niezwykle delikatna, iż ryzykować — hm — czy nie zechciałby pan przedstawić mi próbkę swego talentu, zanim...
— Chętnie, chętnie. Skopjuję jeden z tych cudów...
Przyniesiono farby wodne — pamiątki pobytu w szkole panny Sally. Tracy mówił, że jest mocniejszy w oleju, ale spróbuje tych. Więc zostawiono go samego. Zaczął pracować, ale miejsce to było dla niego zbyt pociągające; wstał i zaczął się przechadzać, oczarowany, zdumiony.


ROZDZIAŁ XIX.

Tymczasem earl i Hawkins rozmawiali na stronie, przerażeni i zaniepokojeni. Earl mówił:
— Najbardziej gnębi mię tajemnica, skąd wziął drugą rękę?
— Tak, i mnie to uderzyło. I jeszcze jedno mię niepokoi: jest to angielska zjawa. Jak to wytłomaczyć, pułkowniku?
— Mówiąc uczciwie — nie wiem, Hawkins; naprawdę nie wiem. To zdumiewające i wstrętne.
— A nie przypuszczasz czasem, że to nie ten?
— Nie ten? A ubranie?
— Suknie są te same. Co do tego niema wątpliwości. Co zrobimy? Nic nam z tego nie przyjdzie. Wyznaczono nagrodę za jednorękiego amerykanina, a tu stoi dwuręki anglik.
— No, może to nie będzie powód do objekcji... Widzisz, nie jest to mniej niż żądali. Jest to właściwie więcej...
Ale sam zdał sobie sprawę, że argument ów jest słaby, więc mu dał spokój. Czas jakiś przyjaciel jego siedział milcząc, zadumany nad popełnioną omyłką. Nagle twarz Earla rozjaśniła się, jakby natchniona, i earl zawołał z naciskiem:
— Hawkins! materjalizacja jest to szlachetniejsza i wspanialsza nauk, niżeśmy przypuszczali! Nie zdawaliśmy sobie właściwie sprawy, iż dokonaliśmy rzeczy wzniosłej i godnej podziwu. Tajemnica jest dla mnie obecnie jasna — jasna jak dzień. Człowiek składa się z dziedzicznych i pochodnych atomów swoich przodków. Ta oto materjalizacja jest niezupełna. Doprowadziliśmy ją najwyżej do początku tego wieku.
— Co ty mówisz, pułkowniku? — zawołał Hawkins; groźne słowa i ruchy starego dżentelmena zbudziły w nim dreszcz strachu.