kni, trzewików czy czegoś w tym rodzaju za trzy dolary. Stary dżentelmen położył chromolitografję na dłoni, i umilkł, spoglądając na nią czule i w zamyśleniu. Nagle Tracy zauważył, że stary earl płacze. To wzruszyło uczuciowego młodzieńca; jednocześnie miał bolesne wrażenie, iż jest intruzem i mimowolnym świadkiem wzruszeń, na które człowiek obcy nie powinien patrzeć. Litość wzięła w nim górę nad innemi uczuciami. Usiłował uspokoić starego uprzejmymi słowami oraz okazać mu przyjacielską życzliwość. Powiedział:
— Bardzo panu współczuję... To zapewne przyjaciel...
— Och, ktoś bliższy, o wiele bliższy! krewny! najdroższy, jakiego miałem na ziemi! chociaż nigdy nie pozwolono mi go było widzieć! Tak, to młody lord Berkeley, który zginął tak bohatersko w tej strasznej kat... — co się stało?
— O, nic, nic — przestraszyło mię trochę to nagłe zetknięcie twarzą w twarz z człowiekiem, o którym, że się tak wyrażę, tyle można powiedzieć... Czy podobny?
— Bez wątpienia. Nie widziałem go nigdy, ale pan sam może porównać jego podobieństwo z ojcem — powiedział Sellers, podnosząc chromolitografję i spoglądając to na nią, to na obraz przedstawiający earla-uzurpatora, to znowu na Berkeley’a.
— Powiem panu, że nie widzę podobieństwa. Widać wyraźnie, że stary uzurpator jest to człowiek z charakterem, o długiej, końskiej twarzy, a jego następca jest pełen wdzięku, ma twarz okrągłą, jak księżyc w pełni, bez charakteru...
— Wszyscy jesteśmy tacy za młodu — cała męska linja — powiedział Sellers, niezmieszany. — Wszyscy ruszamy ze startu, jako pyzaci szaleńcy, a później przeistaczamy się w końsko-twarze cuda intelektu i charakteru. Na tym fakcie i na tej oznace opieram swoje twierdzenie o podobieństwo i wiem, iż portret ten jest dziełem wspaniałem i nachtnionem. Tak, wszyscy w naszej rodzinie, to szaleńcy za młodu.
— Tak, to oczywiste, że młody człowiek odpowiada dziedzicznym wymaganiom.
— Tak, tak, to był szaleniec! Niewątpliwie! Przyjrzyj się pan jego twarzy, sklepieniu czaszki, wyrazowi... To warjat, warjat, warjat, jak amen w pacierzu!
— Dzięki! — mimowoli wyrwało się Tracy.
— Dzięki?
— Że zechciał mnie pan poinformować. Proszę, mów pan dalej.
— Jak zaznaczyłem, szaleństwo bije z każdego rysu jego twarzy. Czytam w nich wyraźnie.
— Co one mówią?
— No, powiedzmy sobie, jest to wahadło.
— Co takiego?
— Wahadło. Człowiek, który zajmuje niewzruszone stanowisko do tej lub innej kwestji. Powiedziałbym — Gibraltar wierności i charakteru. A potem, po krótkiej chwili zaczyna się wahać: Gibraltar znika: zamiast niego — zwykły, banalny pospolitak, stąpający niepewnie, jak na szczudłach. Oto lord Berkeley — do szpiku kości. Spojrzyj pan na tego barana. Ale co to? Pan poczerwieniał jak niebo o zachodzie? Drogi panie, czy obraziłem pana niechcący?
— Ależ nie, naprawdę nie. Ale czerwienię się zawsze, kiedy ktoś oczernia swoją krew... — Poczem do siebie: — Jak dziwnie bliską prawdy była jego nieporządna i bezsensowna gadanina. Jestem właśnie taki... Jestem akurat taki sam nędznik! Opuszczając Anglję, myślałem, że jestem sobą; myślałem, że jestem Fryderyk Wielki co do charakteru i siły woli! a okazało się, że jestem wahadło, pospolite wahadło! Tak, to bardzo niepewnie budować coś na wzniosłych ideałach i wysokiem urodzeniu! — wreszcie głośno: — Jak pan myśli, czy ten baran mógłby się zdobyć na wielkie i pełne poświęcenia idee? Czy przez chwilę mógł pomyśleć o czemś w rodzaju zrzeczenia się earlostwa, bogactw, zaszczytów lub dobrowolnie wstąpić w szeregi ludzi zwykłych, wznieść się o własnych siłach lub nazawsze pozostać ubogim i nieznanym?
— On? Spojrzyj pan na niego — spojrzyj na tę głupią, zarozumiałą kufę! Tu masz odpowiedź. Właśnie to przyszłoby mu do głowy. I rozpocząłby pewne kroki.
— A co dalej?
— Zawahałby się!!
— I zawrócił?
— Oczywiście!
— Czy taki będzie los wszystkich moi... chciałem powiedzieć, czy tak skończą się wszystkie jego zamierzenia?
— Oczywiście, oczywiście! Przecież to Rossmore.
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/68
Ta strona została przepisana.