Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/74

Ta strona została przepisana.

cjach — nierozerwalni do końca! I chociaż w oczach świata zajmujemy stanowisko niskie, uczynimy go wysokiem przez szlachetność i uczciwość naszej pracy i postępowania bez zmazy... Dzięki Bogu, żyjemy w kraju, w którym ludzi ocenia się nie według darów Boga, ale własnych ich zasług!
Tracy chciał wtrącić słówko, ale ona mu przerwała.
— Jeszcze nie skończyłam. Chcę się oczyścić ze śladów fałszu i pretensji, stanąć na twoim uczciwym poziomie, być godną ciebie towarzyszką. Mój ojciec naprawdę myśli, że jest earlem. Pozwólmy mu marzyć! O tem samem śnili jego przodkowie... To ogłupiło całe pokolenie domu Sellersów — i mnie również troszeczkę, ale nie zapuściło głębszych korzeni... Skończyłam z tem zupełnie i nazawsze. Przed dwudziestu czterema godzinami byłam dumna, że jestem córką tombakowego earla, i myślałam, że tylko człowiek równy mi stanowiskiem może być dla mnie odpowiednią partją... Ale dzisiaj! — o, jakże ci jestem wdzięczna za miłość, która uleczyła mój chory mózg i wróciła mi zdrowie — gotowa jestem przysiądz, że żaden syn earla...
— Ale... ale...
— Wyglądasz przerażony... Co się stało? Co ci jest?
— Co się stało? O, nic... nic. Chciałem tylko powiedzieć... — ale nic nie przychodziło mu do głowy. Poczem dzięki szczęśliwemu natchnieniu pomyślał o jednej rzeczy odpowiedniej w tych okolicznościach i zawołał z zapałem:
— Och, jakaś ty piękna! Tracę głowę, kiedy patrzę na ciebie!
Było to powiedziane szczerze, z zapałem, z dobrą intonację. Dostał też natychmiast nagrodę.
— Poczekaj. Na czem to ja stanęłam? Tak. Earlostwo mego ojca — jest pisane na księżycu. Spojrzyj na te ohydy na ścianach — myślałeś z pewnością, że to portrety jego przodków, earlów Rossmore. Mylisz się. Są to wizerunki sławnych amerykanów — przeważnie współczesnych nam — ale on cofnął je o tysiąc lat, zmieniając sygnatury. Andrzej Jackson robi co może, żeby godnie reprezentować ostatniego amerykańskiego earla, a najnowszy skarb w tej kolekcji ma być młodym angielskim spadkobiercą — mówię o tym idjocie z krepą: właściwie jest to szewc, a wcale nie lord Berkeley.
— Czy jesteś tego pewną?
— Oczywiście! Nie wyglądałby tak!
— Dlaczego?
— Ponieważ jego postępowanie w czasie pożaru dowodzi, że był to mężczyzna. Że był istotą szlachetną i wzniosłą.
Tracy był głęboko wzruszony tą pochwałą; zdawało mu się, że piękne wargi dziewczęcia były jeszcze piękniejsze, gdy wymawiała te wyrazy. Powiedział czule:
— Szkoda, iż nie dowiedział się nigdy, jakie głębokie wrażenie wywarł jego czyn na najpiękniejszą i najsłodszą dziewczynę w kraju.
— O, ja go zawsze kochałam! — myślę o nim codziennie. Zawsze zajmuje moje myśli...
Tracy uważam, iż jest to więcej, niż potrzeba. Uczuł żądło zazdrości. Powiedział:
— Powinnaś myśleć o nim — czasami — to znaczy od czasu do czasu — nawet z zachwytem, ale powiedziałbym, że...
— Howard Tracy! Czy jesteś zazdrosny o tego nieżyjącego człowieka?!
Było mu wstyd, a jednocześnie nie było mu wstyd. Był zazdrosny, a jednocześnie nie był zazdrosny. Pod niektóremi względami umarły był nim samum; w tym wypadku komplementy i miłość hojnie rozdawane temu ciału, przenikało jego ciało i były czystym zyskiem. Ale pod innemi względami umarły nie był nim. A w tym wypadku komplementy i sympatje były dla niego stracone, stwarzając odpowiednią podstawę dla zazdrości. W rezultacie — posprzeczali się. Ale na krótko, by kochać się tem więcej. Chcąc przypieczętować zgodę, Sally Sellers oznajmiła, że nazawsze wygnała z myśli lorda Berkeley, przyczem dodała:
— Ażeby się upewnić, że już nigdy nie pokłócimy się przez niego, postaram się znienawidzieć to nazwisko, i wszystko, z czego powstał, i co z niego kiedykolwiek powstanie.
To było powodem nowego zmartwienia i Tracy już był gotów prosić ją, by złagodziła nieco wyrok dla zasady, a również, aby nie psuć dobrego uczynku — ale przyszło mu na myśl, lepiej zostawić rzeczy jakiemi są i nie ryzykować nowej sprzeczki. Starał się znaleźć temat mniej drażliwy.
— Przypuszczam, że nie przyjęłabyś ża-