żeństwa. Tak, pojedzie i sam przyłoży rękę do tych spraw!
Przez pierwszych dziesięć dni po wysłaniu listu, myśli Tracy ani na chwilę nie zaznały spokoju. To wzbijały się ku chmurom, to znowu wwiercały się w ziemię tak głęboko, jak na to pozwalały prawa grawitacji. Był nieskończenie szczęśliwy, na zmianę, zależnie od usposobienia panny Sally. Nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy się to usposobienie zmieni, a gdy się zmieniało — co wywołało ową zmianę. Czasami była w nim do tego stopnia zakochana, że miłość jej stawała się tropikalnie gorącą, i Sally nie mogła znaleźć odpowiednich słów na określenie swego uczucia. A potem, bez uprzedzenia, bez widocznych powodów pogoda się zmieniała i nieszczęsna ofiara czuł się, jak rzucony między góry lodowe, samotny i opuszczony, jak na biegunie północnym. Czasami zdawało mu się, że lepiej umrzeć, niż poddawać się tym rujnującym zmianom klimatu.
A sprawa była jasna. Sally chciała wierzyć, że miłość Tracy jest bezinteresowna. A więc nieustannie wystawiała ją na drobne próby, łudząc się, że wreszcie znajdzie coś, co utrwali jej wiarę. Biedny Tracy nie wiedział, że jest powodem tych doświadczeń, a więc wpadał we wszystkie zasadzki, jakie dziewczyna na niego zastawiała. Zasadzki polegały na wyraźnie kazuistycznych rozważaniach na temat społecznych różnic, tytułów arystokratycznych, przywilejów i t. p. Czasami Tracy odpowiadał na pytania nieostrożnie, nie bacząc na to, co mówi, byle podtrzymać rozmowę i przedłużyć seans. Nie podejrzewał, że dziewczyna patrzy mu w twarz i słucha jego słów, jak człowiek patrzy w oblicze sędziego i słucha słów, które powrócą mu dom, przyjaciół i wolność, lub pozbawią nazawsze słońca i towarzystwa ludzi. Nie podejrzewał, że jego niedbałe słowa są ściśle ważone i często wydawał wyroki śmierci, chociaż było zręczniej — a dla niego łatwiej — ogłosić uniewinnienie. W dzień ranił serce dziewczęcia, w nocy oddawał ją na pastwę snów. Nie rozumiał tego.
Inny zostawiłby to i owo i zauważył, że pogoda zmienia się tylko, gdy rozmowa schodzi na jeden ściśle określony temat — i że wtedy zmiana jest nieuchronna. Zauważyłby również, że temat ten porusza zawsze jedna i ta sama strona, a nigdy druga. Z tego wyciągnąłby wniosek, że dzieje się to rozmyślnie. Gdyby nie domyślił się, w jaki się to dzieje celu, zapytałby poprostu.
Ale Tracy był niedość głęboki lub niedość podejrzliwy, żeby pytać o takie rzeczy. Zauważył tylko jedno: słońce zawsze przyświeca początkowi odwiedzin. Bez względu na późniejsze chmury, na początku niebo zawsze było pogodne. Nie umiał sobie wytłumaczyć tego faktu — a może go nawet nie zauważył. A rzecz polegała na tem, że jeśli Sally nie widziała go przez całe sześć godzin, czuła taki głód jego widoku, że wszystkie jej podejrzenia i wahania spalały się w ogniu tęsknoty i dziewczyna zjawiała się przed nim promieniująca szczęściem i radością.
W podobnych okolicznościach malowaniu portretu grożą poważne katastrofy. Portrety Sellersów, robione przez Tracy, walczyły dzień po dniu ze zmiennością pogody, dzień po dniu wchłaniając w siebie nieuchronne cechy tego życia z przeszkodami. Miejscami był to najszczęśliwiej malowany portret, jaki kiedykolwiek widziano; ale w innych miejscach wyzierała z niego dusza potępieńca. Dusza, która przeszła przez wszystkie cierpienia, od bólu brzucha aż do wścieklizny. Ale Sellers to lubił. Mówił, że jest jak żywy, ze wszystkich porów tego portretu bije humor, a ciągle zmienny! Mówił, że kryje w sobie tyle rozmaitych wzruszeń, co pełny dzban.
Być może, był to twór uciążliwej pracy, ale na oko nieco wymuszony. Wielki jak życie, przedstawiał amerykańskiego earla w purpurowej todze para, lamowanej gronostajami (trzy razy — oznaka godności earlowskiej). Siwą głowę earla zdobiła korona szlachecka, wdzięcznie i zawadjacko zsunięta na bakier. Kiedy Sally była w słonecznem usposobieniu, portret ten doprowadzał Tracy do wybuchów śmiechu; ale kiedy była pochmurna, portret wprowadzał zamęt do jego mózgu i ścinał mu krew w żyłach.
Pewnego dnia, późno już wieczorem, jakby dla zepsucia zakochanym dziwnie pogodnego spędzenia czasu, djabełek Sally zaczął uprawiać swoją specjalność i rozmowa potoczyła się szybko w kierunku zwykłej sprzeczki. Nagle, w środku długiej tyrady, Tracy poczuł drżenie; wiedział, że to nie jest jego drżenie, że odbywa się nazewnątrz niego, aczkolwiek pierś przy piersi. Drżenie ustąpiło łkaniu. Sally płakała.
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/76
Ta strona została przepisana.