wiązać łamigłówkę. Wielka radość, pogoda zniknęły z duszy narodu. Miejsce ich zajęło zakłopotanie, troska, zamyślenie, malujące się na każdem obliczu. Wszystkie twarze były ponure, znękane, napiętnowane znamieniem trosk i lat, z coraz wyraźniejszą oznaką moralnego cierpienia i wzrastającego obłędu. W ośmiu miastach dzień i noc pracują fabryki, a jednak nie mogą zaspokoić wszystkich zamówień i dostarczyć łamigłówki w odpowiednich ilościach. Hawkins szalał z radości, ale Sellers zachował spokój. Takie drobiazgi nie umniejszały jego powagi. Powiedział: „Tak dzieje się zawsze. Człowiek stworzy coś, co mogłoby zrewolucjonizować sztukę, przynieść górę pieniędzy, i sprowadzić błogosławieństwo na ziemię — a pokaż mi kogoś, kto chciałby się tem zająć, zainteresować?! Pozostaniesz ubogi jak byłeś. A potem wymyślisz jakiś nieużyteczny drobiazg dla własnej zabawy, rzucisz go gdzie w kąt, zapomnisz — a tu nagle cały świat podnosi wielką wrzawę i niewiadomo skąd spada na ciebie fortuna. Upoluj tego jankesa i rozlicz się z nim, Hawkins! Wiesz, że połowa należy do ciebie. A mnie pozwól lepić moje wykłady”.
Był to wykład o wstrzemięźliwości. Sellers był wodzem obozu wstrzemięźliwości, i od czasu do czasu miewał odczyty na ten temat. Dotychczas nie był zadowolony ze swojej działalności, i postanowił zmienić metody. Po wielu rozważaniach przyszedł do wniosku, że główną przyczyną, dla której odczytom jego brak ognia, była ta okoliczność, iż wyraźnie nosiły charakter amatorski; chcę powiedzieć, iż było rzeczą zbyt oczywistą, że prelegent pragnie przekonać słuchaczów o straszliwych skutkach płynu, chociaż zna te skutki jedynie z pogłosek, albowiem wątpię, czy kiedykolwiek wziął do ust kropelkę napoju wyskokowego. Postanowił więc mówić na zasadzie gorzkiego doświadczenia. Hawkins miał stanąć obok niego z butelką, odmierzać dawki, śledzić efekt, notować skutki, jednem słowem brać czynny udział w tych przygotowaniach. Czasu pozostało niewiele, gdyż damy miały się zebrać zaraz po południu — mówię o Stowarzyszeniu Wstrzemięźliwości pod nazwą Córki Siloama i Sellers musi być gotów, żeby wziąć udział w procesji.
Czas wlókł się długo. Hawkins nie wracał. Sellers postanowił nie czekać, zaatakował flaszkę, pilnie śledząc skutki. Hawkins wrócił, rzucił wymowne spojrzenie na prelegenta i sam poprowadził procesję. Damy bardzo się zmartwiły, gdy im powiedziano, że leader zachorował nagle i poważnie, ale ucieszyły się na wieść, iż za parę dni przyjdzie do siebie.
W rezultacie stary dżentelmen przez dwadzieścia cztery godziny nie dał znaku życia, godnego zanotowania. Po upływie tego czasu zapytał o procesję i dowiedział się, co zaszło. Zmartwił się: powiedział, że był na to przygotowany. Pozostał w łóżku przez parę dni, a żona i córka na zmianę czuwały przy nim, spełniając jego rozkazy. Czasami pieścił główkę Sally, starając się ją pocieszyć.
— Nie płacz tak, dziecinko, nie płacz! Wiesz przecież, że twój stary ojciec zrobił to nieumyślnie, że nie miał złych zamiarów; wiesz, że z własnej woli nie zrobi nigdy nic, czego mogłabyś się wstydzić przed światem. Wiesz, że chciał jak najlepiej, a zrobił źle tylko przez nieświadomość, nie orjentując się w dawkach; a przecież nie miał pod ręką Waszyngtona. Nie płacz tak, kochanie, nie szarp mego starego serca! Wiesz, że się shańbiłem — a ty jesteś dla mnie taka kochana i dobra! Nigdy już tego nie zrobię — nigdy! no, uspokój się, nie płacz, bądź dobrem dzieckiem!
Ale kiedy Sally nie czuwała przy łożu ojca, płakała również. Wtedy matka starała się ją pocieszyć, mówiąc: „Nie płacz, najdroższa! on nie zrobił tego umyślnie! To się zdarza każdemu, kto chce w ten sposób robić doświadczenia. Widzisz, że ja nie płaczę. Bo za dobrze go znam. Nie śmiałabym ludziom spojrzeć w oczy, gdyby doszedł do tego opłakanego stanu z innych powodów. Ale dzięki niebu, intencje jego były czyste i wzniosłe, może nawet wznioślejsze, niżby należało. To nas nie poniża, najdroższa! Zrobił to ze szlachetnych pobudek, i nie mamy się czego wstydzić. No, nie płacz już, ślicznotko!“
Stary dżentelmen był przez parę dni bardzo pożyteczny dla Sally — jako wytłumaczenie jej łez. Była mu wdzięczna za tę mimowolną pomoc i mówiła w duszy:
— To paskudnie pozwalać mu myśleć, że płaczę ze wstydu, jak gdyby ojciec mógł kiedykolwiek zrobić coś, czego powinnam się wstydzić! Ale nie mogę się przyznać; jego jednego mam na świeci, a tak bardzo pragnę go mieć!
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/80
Ta strona została przepisana.