— Wiem, kochanie! ale nie odpowiadamy za swoje nazwiska.
— Naprawdę tak się nazywa? Nie Howard Tracy?
Hawkins odpowiedział z żalem:
— Tak... Chociaż to bardzo przykre...
Dziewczyna śpiewnie powtarzała nazwisko:
— Snodgrass! Snodgrass! nie, tego nie zniosę! Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! Nie będę go nazywała po imieniu. Jak ma na imię?
— Hm... pierwsze litery imion są M. S.
— Pierwsze litery? A cóż mi po nich?! przecież nie mogę nazywać go Emes?! Jak ma na imię?
— Widzisz, ojciec jego był lekarzem i... no, bałwochwalczo uwielbiał swój zawód... i... hm... był to bardzo ekscentryczny człowiek, więc...
— Co znaczą te litery? co się za niemi kryje?
— No — znaczą one Meningitis Spinalis. Ojciec jego był lekarzem...
— Nigdy nie słyszałam tak podłego imienia! Przecież niepodobna mówić tak do osoby, którą się kocha! Wroga tak bym nie nazwała! To brzmi jak wyzwisko! — po chwili dodała, nieco zmieszana: — Ależ i ja będę się tak nazywała! Przecież tak będą adresować do mnie listy!
— Tak: wielmożna pani Meningitis Spinalis Snodgrass...
— Niech pan nie powtarza! nie mogę tego słuchać?! czy ojciec jego był warjatem?!
— Tego nie wiem.
— Chwała Bogu, bo to bywa dziedziczne. Jak myślisz, co mu strzeliło do głowy?
— Tak na serjo, to nie wiem... W tej rodzinie dużo jest kretynów, więc może...
— Tu niema żadnego może. Ten napewno był idjotą!
— Tak, zapewne, mógł być idjotą. Tak przynajmniej podejrzewano...
— Podejrzewano? — z gniewem wołała Sally. — Czy człowiek podejrzewa, że jest ciemno, patrząc w gwiaździste niebo?! Ale dość o tym idjocie! Idjoci nic mię nie obchodzą. Mówmy o synu.
— Doskonale. Ten był najstarszy, ale najmniej kochany. Jego brat, Zylobalsam...
— Poniechaj pan, niech się zastanowię. To zdumiewające! Zylo — jak go pan nazwał?
— Zylobalsam.
— Nigdy nie słyszałam o takiem imieniu. To brzmi jak choroba?
— Zdaje mi się, że nie. To coś biblijnego.
— Nie to nic biblijnego!
— Albo anatomicznego. Wiedziałem, że jedno albo drugie. Tak, teraz przypominam sobie! To coś z anatomji! To ganglion, węzeł nerwowy, jest coś co się nazywa Proces Zylobalsamowy.
— Dobrze. Proszę mówić dalej. Jeżeli było więcej dzieci, nie wymieniaj pan ich imion, są jakieś takie niepokojące...
— Doskonale! Jak już mówiłem, ten był najmniej kochany, a przeto zaniedbywany. Nigdy nie posyłano go do szkoły. Pozwalano mu bawić się z najgorszymi wypędkami, więc oczywiście wyrósł na gbura, nieuka, prostaka, rozpustnika, łobuza, i —
— On? nic podobnego! Myślałam, że lepszy z pana człowiek! nie powinien pan rzucać takich kalumnij na biednego chłopca — który — ach, przecież to prawdziwe przeciwieństwo tego, co pan o nim mówi! Jest grzeczny, uprzejmy, skromny, kulturalny, subtelny — e, wstyd, jak pan może mówić o nim podobne rzeczy?
— Nie mam ci tego za złe, Sally — nie znajdę słowa nagany, że do tego stopnia zaślepiła cię miłość — do tego stopnia, że nie widzisz tych drobnych wad, które rzucają się w oczy każdemu. —
— Drobnych wad?! Pan to nazywa drobnemi wadami? A czem są dla pana podpalacze i bandyci?!
— Trudno odpowiedzieć wprost na to pytanie. Wszystko zależy od okoliczności. My oczywiście sądzimy to inaczej, niż ty; oczywiście są to rzeczy naganne...
— Mord i podpalenie uważacie za rzeczy naganne?
— O tak, przeważnie!
— Naganne! gdzież są ci purytanie?! Ale skąd pan zna tak dokładnie jego rodzinę? Skąd pan wie te wszystkie plotki?!
— To nie plotki, Sally! To sprawa bardzo poważna. Znam tę rodzinę osobiście...
Tego się nie spodziewała.
— Pan? Pan ich naprawdę zna?
— Znam Zylo, jakeśmy go nazywali i znam jego ojca, doktora Snodgrass. Nie znam tylko tego Snodgrassa, ale od czasu do czasu rzucałem na niego okiem, a przez cały czas słyszałem o nim... Był tematem
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/82
Ta strona została przepisana.