ki wyryć je w mojej duszy, postanowiłeś — co właściwie postanowiłeś?!
Jechać do Ameryki do Szymona Lathers i zamienić się z nim na miejsca...
— Jakto? Złożyć prawa earlostwa w jego ręce?!
— Taki mam zamiar...
— Chcesz przeprowadzić szalony plan nie poddawszy tego szczególnego wypadku pod obrady izby lordów?!
— Tak... (z zakłopotaniem i lekkiem wahaniem).
— Za wiele tych dziwactw! Przypuszczam, że jesteś chory, mój synu! Słuchajno — czy znowu zadajesz się z tym osłem, z tym radykałem — jeżeli wolisz to wyrażenie, chociaż ja uważam za synonimy — z lordem Tanzy, z Toolmache?
Syn nie odpowiedział, więc stary lord ciągnął dalej:
— Tak, potwierdzasz to. Ten szczeniak, ta zakała swego rodu i sfery, który uważa wszelkie dziedziczne tytuły i przywileje za uzurpację, szlachectwo za pusty blichtr, arystokrację za zdrajców, a wszystkie nierówności stanów za legalizowaną zbrodnię i podłość — a tylko ten chleb uczciwy, który się zdobyło własną pracą — pracą, ph! — i stary patrycjusz otrząsnął nieistniejące ślady pracy ze swoich białych rąk. — Zgadzasz się z jego poglądami, jak widzę, — dodał z szyderczym uśmiechem.
Nagły rumieniec na policzkach młodzieńca mówił, że pocisk trafił i zranił; odpowiedział jednak z godnością:
— Tak. Mówię to bez wstydu — nie wstydzę się. A teraz zrozumiałeś już powody, dla których chcę zrzec się dziedzictwa. Pragnę usunąć się od tego, co uważam za fałszywą egzystencję, fałszywe stanowisko, i chcę nanowo zacząć życie — zacząć je uczciwie, oprzeć jedynie na podstawie swego człowieczeństwa, nie uciekając się do sztucznej pomocy, i wygrać w życiu lub przegrać bez względu na to, czy tę pomoc posiadam, czy nie! Chcę jechać do Ameryki, gdzie wszyscy ludzie są równi i wszyscy mają jednakowe szanse powodzenia. Chcę żyć lub umrzeć, wypłynąć lub iść na dno, wygrać lub stracić, jak zwykły człowiek — tylko człowiek, a nie jak manekin strojny w fałszywy blichtr...
— Słuchajcie! Słuchajcie!
Obaj mężczyźni spojrzeli sobie twardo w oczy, poczem starszy dokończył śpiewnie:
— Zupełnie oszalał — zupełnie.
Po chwili milczenia zaczął jak ktoś, kto długo dręczony chmurami, ujrzał promień słońca:
— Doskonale, będę miał jedno zadowolenie przynajmniej — Szymon Lathers przybędzie tu w celu objęcia swego dziedzictwa, a ja każę go wrzucić do stawu dla pławienia koni. Biedak — zawsze tak pokorny w swoich listach, tak nędzny, tak uniżony; tak pełen uszanowania dla naszego wielkiego rodu i zaszczytnego stanowiska; tak chcący nas zjednać, tak błagający, byśmy uznali go za krewnego, za tego, w czyich żyłach płynie nasza święta krew — a przytem tak ubogi, tak nędzny, w wytartej odzieży, pogardzany, wyśmiewany za te głupie pretensje przez cyniczne szumowiny otaczającego go tłumu amerykanów — ach, ten ordynarny, skamlący, nieznośny nędzarz. Przeczytać jeden z jego płaszczących się, małych listów? No?!
To ostatnie zwrócone było do wspaniałego lokaja, z siwą czupryną, ubranego w płomienny aksamit z guzami i krótkie spodnie, który stał w pozycji pełnej szacunku z górną częścią tułowia podaną lekko naprzód, z tacą w rękach:
— Listy, mylordzie.
Mylord wziął je, i służący się oddalił.
— Między innemi, list z Ameryki. Od tego włóczęgi oczywiście. Do djabła, ale co to za zmiana! Koperta tym razem nie klejona z szarej bibuły, świśnięta z kramiku i z adresem firmy w rogu. O, koperta dość porządna, z szeroką czarną obwódką żałobną — zapewne z powodu śmierci kota, gdyż był nauczycielem — zalakowana czerwonym lakiem, z pieczęcią wielkości półkoronówki i — i — nasz herb na pieczęci! — motto i reszta! I już nie zwykłe szerokie pismo; wziął sobie sekretarza, który używa pióra z rozmachem i fantazją. Ach, oczywiście, interesy nasze się polepszyły — nasz pokorny włóczęga uległ metamorfozie!
— Przeczytaj list, mylordzie, proszę!
— Tak, tym razem przeczytam. Choćby ze względu na tego kota.
14,042 Szesnasta ulica, Waszyngton, maj 2.
„Mylordzie, spadł na mnie przykry obowiązek doniesienia Ci, że głowa naszego znakomitego rodu już odeszła. Prawdziwie Czcigodny, Najszlachetniejszy, Potężny Szymon Lathers lord Rossmore rozstał się z życiem. („Umarł nareszcie — jest to niewypowiedzianie cenna wiadomość, mój synu!”) w swojej siedzibie w okolicy wsi Duffy Cor-
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/9
Ta strona została przepisana.