Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/104

Ta strona została przepisana.

Nie upłynęła sekunda, gdy zacząłem rozumieć, że zwróciłem na siebie uwagę dosyć niemiłego osobnika, Peters. Mniej niż w ciągu dziesięciu sekund kometa zamieniła się w ognisty obłok purpurowo-czerwonych żagli. Czubki ich ginęły w wysokościach — zdawało się, że staruszka-kometa nagie rozpuchła i zajęła dla siebie omal że nie całe przestworza; a ten dym siarczany, walący z kominów! O, niema na świecie pióra, któremuby się udało opisać, jak ten dym zwijał się w kłęby i unosił do nieba; a woni, jaką wydawał, ani w połowie nie można sobie wyobrazić. Niepodobna również opisać tego, z jaką wściekłością ruszył teraz naprzód ten potworny statek. A tysiące gwizdków bocmańskich, a wymyślania i przekleństwa załogi, równej co do ilości zaludnienia kuli ziemskiej, uwielokrotnionemu setki tysięcy razy! Przysięgam, że ani razu przedtem nie zdarzało mi się słyszeć czegoś, coby się dało porównać z tym niebiańskim koncertem.
Pędziliśmy z kometą tuż obok siebie, starając się oboje na całego, bo nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać komety, któraby mnie wyprzedziła; ze względu na to powinienem był dać i tej dobrego nosa; w tym celu gotów byłem nawet zaryzykować katastrofę. Miałem podstawy sądzić, że zdobyłem sobie w przestworzach jaką taką reputację; bynajmniej nie miałem zamiaru jej stracić. Zauważyłem, że wyprzedam ją teraz nie tak szybko, jak przedtem, ale zawsze wyprzedzam. Na burcie komety widać było wielkie poruszenie. Zdołu wyskoczyło dobre sto biljonów pasażerów; cały ten nieprzeliczony tłum rzucił się do burty i zaczął robić między sobą zakłady o rezultat wy-