Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/119

Ta strona została przepisana.

miast pozbyli się swego ładunku; no — i poszliśmy dalej.
Kiedy wraz z innymi usiadłem na obłoku, uczułem się takim szczęśliwcem, za jakiego nigdy przedtem siebie nie uważałem. „Teraz — mówiłem do siebie — teraz wszystko się spełniło, tak, jak to opisywano; miałem pewne wątpliwości, ale teraz jestem już pewny, ze dostałem się do nieba” Machnąłem ze dwa razy moją gałązką palmową, nakręciłem struny harfy i zacząłem wygrywać. Oj, Peters, na pewno nie będziecie mogli sobie wyobrazić tego koncertu! Wyglądało to wspaniale i wstrząsająco, śmiem twierdzić. Ale też i kakofonja też była porządna, bo brzmiało tu odrazu kilka miljonów strun, co, rzecz prosta, psuło harmonję, prócz tego pośród zasiadających na obłokach była cała kupa Indjan, wydających swój okrzyk wojenny z taką gorliwością, że niekiedy zagłuszało całą wielomiljonową orkiestrę. Od czasu do czasu przestawałem grać, żeby trochę odpocząć. Obok mnie siedział dość sympatyczny staruszek, który, jak zauważyłem, ani razu nie dotknął strun, chciałem go zachęcić do tego, ale powiedział, że z natury jest nieśmiały i dlatego boi się grać wobec tak licznej publiczności. Dodał jeszcze i powtórzył to kilka razy, że nie wie dlaczego, ale jakoś niebardzo lubi muzykę, Szczerze mówiąc, i ja też zaczynałem to odczuwać, ale nic nie powiedziałem. Zapadło później między nami dość długie milczenie, przez nikogo naturalnie niedostrzeżone pośród panującego zgiełku i hałasu. Po upływie jakich szesnastu — siedemnastu godzin, w ciągu których od czasu do czasu grałem i śpiewałem wciąż jedną i tę samą melodję (innych nie zna-