zwiedzając kraj i nawiązując znajomości; przyszedłszy do pewnej bardzo ładnej miejscowości, przerwałem swą podróż, by trochę odpocząć, nim ruszę dalej. W dalszym ciągu nawiązywałem znajomości z mieszkańcami i w rozmowach z nimi uzupełniałem swe wiadomości o kraju. Prowadziłem kilka dłuższych rozmów z pewnym starym, łysym aniołem, Sandy Mc.-Williamsem, pochodzącym z jakiegoś miasteczka w stanie New Jersey. Często spacerowałem z nim. W ciepłe dni leżeliśmy zwykle na łące niedaleko od jego fermy w cieniu skał, paliliśmy fajki i rozmawialiśmy na najrozmaitsze tematy. Pewnego razu zapytałem go:
— Ile w przybliżeniu macie lat, Sandy?
— Siedemdziesiąt dwa.
— Tak też myślałem. A dawnoście się dostali do raju?
— Na Boże Narodzenie stuknie akurat dwadzieścia siedem lat.
— Więc ileście mieli lat w chwili przybycia tutaj?
— Ależ naturalnie, że siedemdziesiąt dwa.
— Ależ to brednie!
— Dlaczego brednie?
— Dlatego, że jeżeli wtedy mieliście siedemdziesiąt dwa lata, to teraz macie naturalnie dziewięćdziesiąt dziewięć.
— Nic podobnego. Mam teraz tyle samo, ile miałem w chwili wniebowstąpienia.
— Dobrze — powiedziałem. — Pomyślimy nad tem wspólnie; jest w tem coś, o co chciałbym was zapytać. Tam wdole zawsze myślałem, że w niebie każdy okaże się młody, piękny i świeży.
— No tak, no tak; to znaczy, że możecie stać
Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/124
Ta strona została przepisana.