sami zrozumiecie, co będzie, jeżeli rozsiać tę gromadkę ludzi na sto biljonów mil terytorjum niebiańskiej Ameryki; będzie to wyglądało, jakby ktoś rozsypał po całej Saharze małe, dziesięciocentowe pudełeczko homeopatycznych pigułek. Znajdzie je potem! My, biali, jesteśmy w niebie niczem — to fakt. Uczeni z innych planet i innych systemów, podróżujący po królestwie niebieskiem, trafiają i do naszego zakątka; po powrocie do swego rejonu nieba piszą i wydają notatki z podróży, w których Ameryce poświęcają akurat pięć wierszy. I wiecie, co tam o nas piszą? Piszą, że te pustynie są zaludnione zaledwie kilkoma setkami tryljonów czerwonych aniołów, pośród których zrzadka trafia się wyleniały. Widzicie, oni nas i murzynów uważają również za czerwonoskórych, ale takich, którzy zbieleli lub sczernieli naskutek jakiejś choroby, zesłanej nam za jakieś okropne, niesłychane grzechy. No i czy to nie jest dla nas upokarzające, mój przyjacielu? Nawet dla najskromniejszych z pośród nas, nie mówiąc już o tych, którzy myślą, że będą ich tu przyjmować jak jakich królów i że pójdą na piwo razem z Abrahamem. Nie pytałem was o szczegóły, kapitanie, ale przypuszczam, o ile moje doświadczenie jest cośkolwiek warte, żeście w dniu swego przybycia tutaj nie słyszeli okrzyków „hurra”?
— Dajmy temu spokój, Sandy — odparłem wymijająco, czerwieniąc się trochę. — Z radością dałbym tyle dolarów, ile sami oznaczycie, byle tylko mego przybycia tutaj nie widział żaden z moich znajomych. Zmieńmy temat rozmowy, Sandy.
— Dobrze. Macie prawdopodobnie zamiar osie-