Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/37

Ta strona została przepisana.

drzew, a po sekundzie wyskoczyli stamtąd wszyscy czterej i popędzili drogą — naprzedzie dwaj zabójcy, za nimi dwóch ścigających.
Leżeliśmy nadal na ziemi, ledwie dysząc ze strachu, i nadsłuchiwaliśmy, czy nie rozlegnie się jeszcze krzyk, ale nie słyszeliśmy nic prócz bicia naszych serc. Myśleliśmy o tym, który leży teraz nieruchomy i straszny tam pod drzewami, i zimny dreszcz przebiegał nam po plecach. Tymczasem księżyc wzniósł się na niebo za grupą ciemnych drzew, ogromny, okrągły, jaskrawy, i zaczął patrzeć na nas poprzez gałęzie niczem twarz ludzka, wyglądająca z za kraty więzienia; a na ziemi, oblanej księżycowem światłem, zgęstniały czarne cienie i wszystko było tak straszliwie spokojne, tak ciche, tak przypominało posępny cmentarz, że strach mimowoli przenikał do serca. Nagle Tom szepnął:
— Patrz! Co to takiego?
— Nie strasz mnie, Tom! — odpowiedziałem mu. — No, czy można tak niespodzianie straszyć człowieka? Ja i tak prawie umieram ze strachu.
— Patrz, mówię ci! Coś wychodzi z pod drzew.
— Och, milcz, Tom!
Ono jest strasznie wysokie!
— O, Boże, Boże!...
— Cicho! Ono idzie tutaj.
Był tak przejęty, że nie mógł mówić. Pozostawało mi tylko patrzeć. To było nieuniknione. I oto obaj, klęcząc i tamując oddech, zaczęliśmy patrzeć przez płot. Ono się przybliżało, poruszając się na drodze w cieniu drzew, tak, że nie można mu się było bliżej przyjrzeć. Wkońcu, zupełnie się do nas zbliżywszy, nagle stanęło w jaskrawem