Strona:Martwe dusze.djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.

niami, krzyki kuczerów i forysiów, jednem słowem nic a nic nie brakło. Wszedłszy do sali, Cziczików olśniony światłem lamp, świec i strojem pań, musiał na chwilę przymrużyć oczy, bo blask był ogromny. Światło zalewało wszystko. Czarne fraki przesuwały się to pojedyńczo, to gromadkami, tu i tam, jak muchy po głowie cukru podczas gorących dni letnich, gdy stara klucznica rąbie go przed otwartém oknem: dzieci siedzą w około i śledzą poruszenia jéj ręki podnoszącéj młotek, a muchy całemi stadami wlatują śmiało, jakby to była ich własność i korzystając z krótkiego wzroku staruszki — tudzież z słońca, które oczy jéj razi, obsiadają ponętne kawałki albo pojedyńczo albo téż całemi stadami. Nasycone strawą ciepłego lata, które na każdym kroku zastawia im smaczne pokarmy, wleciały one nie w celu, żeby jeść, ale tylko, żeby siebie pokazać, przejść się tu i napowrót po kupie cukru, potrzeć jedna o drugą przednie albo tylne łapki, pogładzić niemi skrzydełka, lub wyciągnąwszy obie przednie nóżki, podrapać sobie szyjkę nad łepkiem, pokręcić się i ulecieć, aby znowu wrócić i znowu się przedstawić.
Cziczików jeszcze nie zdołał się rozpatrzeć, gdy porwał go pod rękę gubernator i przedstawił pani gubernatorowéj. I tu Cziczików umiał się znaleść, powiedział jéj komplement