Strona:Martwe dusze.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

nowy gość sprzeczał się, ale z takim talentem, że wszyscy zauważali, że sprzeczał się, ale sprzeczał się grzecznie i przyjemnie. On nigdy nie powiedział: „pan zadał“, ale „pan raczył zadać a ja miałem honor zabić pańską dwójkę“ i tém podobnie. Ażeby tém łacniéj pogodzić przeciwników, podawał im często swoją srebrną emaliowaną tabakierkę, w któréj na spodzie były dwa zeschłe kwiateczki fijołków dla nadania tabace przyjemnego zapachu. Szczególną uwagę nasz podróżny zwrócił na obywateli Maniłowa i Sobakiewicza, o których mówiliśmy wyżéj. On zaraz się o nich dowiadywał, odprowadziwszy na bok prezesa i pocztmajstra. Kilka zadanych pytań pokazało, że Cziczików nietylko ciekawy, ale i gruntowny człowiek, gdyż najprzód rozpytywał się, ile u każdego z nich jest dusz, w jakim stanie ich interesa, a późniéj dopiero o ich imiona i nazwiska. Łatwo przyszło naszemu gościowi ująć ich sobie. Obywatel Maniłow, jeszcze nie stary człowiek, mający oczy słodkie jak cukier, które zawsze, śmiejąc się, przymrużał, był nim, oczarowany. Bardzo długo ściskał rękę Cziczikowa i prosił, aby go zaszczycił swojemi odwiedzinami na wsi, do któréj, jak mówił, nie było daléj, jak piętnaście wiorst od miejskiéj rogatki; na co Cziczików odpowiedział, że nietylko poczyta sobie to za wielkie szczęście, ale nawet za najświęt-