Strona:Martwe dusze.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.

obracając się do niego, czy chcesz być ambasadorem?
— Chcę, odpowiedział Temistoklius, gryząc chleb i kręcąc głową na wszystkie strony.
W téj saméj chwili stojący z tyłu lokaj utarł ambasadorowi nos i dobrze zrobił, bo inaczéj byłoby się źle skończyło.
Rozmowa przy stole toczyła się o przyjemnościach spokojnego życia, przerywana od czasu do czasu spostrzeżeniami gospodyni o miejskim teatrze i o aktorach. Guwerner bacznie śledził rozmawiających i jak tylko zauważał, że się mają rozśmiać, otwierał zaraz usta i śmiał się serdecznie. Widać, że to był człowiek wdzięczny i tém chciał odpłacić gospodarzowi za delikatne obchodzenie się z sobą. Raz tylko twarz jego przybrała wyraz surowy i silnie uderzył kilka razy po stole, patrząc na siedzące naprzeciwko niego dzieci. Ale to było słuszne, bo właśnie Temistoklius ukąsił w ucho Alcybiadesa, a Alcybiades już mróżył oczy, otworzył usta i gotów był rozpłakać się, przeczuwając jednakże, że to może być przyczyną do pozbawienia go leguminy, zamilkł i zaczął ogryzać ze łzami kość baranią, od któréj obydwa jego policzki tłustością się powalały i błyszczały.
Gospodyni często zwracała się do Cziczikowa