— Podróżny, matko, pozwól przenocować, rzekł Cziczikow.
— Patrzcie, jaki chwat, rzekła stara, — o jakiéj to porze przyjechał! Tu nie zajazd, lecz obywatelka mieszka.
— Cóż robić, matko, zabłądziliśmy, przecież nie możemy na taki czas w polu nocować!
— Czas to taki, szkaradny czas, dodał Selifan.
— Milcz durniu, rzekł Cziczikow.
— Ale co wy za jedni? zapytała stara.
— Szlachcic, matko, szlachcic!
Na ten wyraz szlachcic, stara się zamyśliła. „Poczekajcie, powiem pani,“ rzekła i w parę minut powróciła z latarką w ręku, aby otworzyć wrota. Światło pokazało się i w drugiém oknie. Bryczka wjechała na dziedziniec i zatrzymała się przed nie wielkim domkiem, który trudno opisać, gdyż było bardzo ciemno. Tylko na jednéj połowie było światło w oknach; przed domem widać było jedynie kałużę, na którą światło z okiem prosto padało. Deszcz dudnił po drewnianym dachu i słychać było wodę spływającą ze szczytów w beczki, a psy darły się na wszystkie tony; jeden z nich, podniósłszy pysk w górę wył tak przeciągle i z taką zawziętością, jak gdyby mu za to Bóg wie co płacono; drugi szczekał prestissimo! mię-
Strona:Martwe dusze.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.