Strona:Martwe dusze.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

dzy niemi, dzwonił jak dzwonek pocztowy, dyszkant zapewne młodego szczeniaka, a całéj muzyki dopełniał bas jakiegoś starego brytana, bas ochrypły niby śpiewaka w czasie koncertu; tenorzy wspinają się na paluszki, pragnąc pochwycić wysoką nutę i wszystko do góry podnoszą, nawet głowę, a on jeden, spuściwszy nieogoloną brodę i usiadłszy, wydaje nutę, od któréj się okna trzęsą. Z jednego tylko psów szczekania, złożonego z tak znakomitych muzykantów, można było wnosić, że to porządna wioska;ale przemokły i zziębnięty nasz bohater myślał tylko o łóżku. Bryczka jeszcze się zupełnie nie zatrzymała, a on już wyskoczył i ledwie nie upadł. Na ganek wyszła druga jakaś kobieta, młodsza od pierwszéj, ale bardzo do niéj podobna. Ta poprowadziła go do pokoju. Cziczików rzucił okiem w około; pokój był czysty, wyklejony starym papierem w paseczki, obrazy przedstawiały jakieś ptaki, między oknami wisiały małe zwierciadła w ciemnych ramach; za każdém lustrem było coś założonego, to list, to stara talia kart, nawet pończocha; był téż i zegar z malowanemi kwiatami na cyferblacie... więcéj spostrzeżeń nie dało się na razie zrobić. Oczy mu się tak lepiły, jak gdyby mu je kto miodem posmarował. Niebawem weszła gospodyni, nie młoda kobieta, w nocnym czepku, na prędce włożonym, w wełnianéj