Strona:Martwe dusze.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

sobie, że o trzy wiorsty od miasta stoi pułk dragonów i że wszyscy oficerowie, a było ich do czterdziestu, znajdowali się w mieście! Jakeśmy zaczęli, bracie, z nimi pić... sztabs rotmistrz Pocałujew... co za dzielny chłop! wąsy ma ot takie! wino bordeaux nazywa burdaszką. „Podajcie, zawoła, burdaszki!“ Porucznik Kuwszynnikow... Ah, bracie, co za chwacki chłopak! o nim to można powiedzieć, że jest całą gębą hulaka. Nie rozłączaliśmy się ani na chwilę. A wino jakie nam dostawił Ponamarew! Bo trzeba ci wiedzieć, że ten Ponamarew to wielki szelma, i że nic nie można brać z jego sklepu: wino farbuje jakiémś drzewem a nawet palonym korkiem; ale za to, jeżeli przyniesie z tylnego pokoju jaką buteleczkę, to już istna ambrozia. Szampańskie u gubernatora, to kwas w porównaniu z tem, cośmy pili. Wystaw sobie, nie cliquo, ale jakieś cliquo-matradura; to znaczy dubeltowe cliquo. Wyciągnął téż butelkę francuskiego pod nazwaniem: bonbon. Zapach? — rezeda, i co tylko chcesz. Hulaliśmy, zaprawdę hulali!... Po nas przyjechał jakiś książę, posłał do sklepu po szampańskie — i ani jednéj butelki nie mógł dostać w całém mieście, oficerowie wszystko wysuszyli. Uwierzysz ty, że ja, na moją osobę, podczas obiadu wypiłem siedmnaście butelek szampana!