Strona:Martwe dusze.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

wiąc od czasu do czasu: „Daj pokój, zmiłuj się, pęknę od śmiechu!“
— Ależ ja w tém nic śmiesznego nie widzę, dałem mu słowo, — rzekł Cziczików.
— Tylko zastanów się, że pożałujesz, jak przyjedziesz do tego żyda! Przecie ja znam twój charakter; bardzo się mylisz, jeżeli myślisz, że tam w karty zagrasz, albo wypijesz butelkę jakiego bonbona. Posłuchaj mnie bracie: porzuć do djabła tego Sobakiewicza! pojedziemy do mnie — a jakim wyśmienitym bałykiem cię uczęstuję! Ponamarew, wiesz kupiec, zaklinał się, mówiąc „Tylko dla was, obejdźcie cały jarmark, nie znajdziecie nic podobnego.“ Jednak to wielki szachraj, ja jemu to w oczy mówiłem: „Wy i nasz odkupszczyk pierwsze oszusty.“ Śmieje się tylko szelma, gładząc brodę. Z Kuwszynnikowem codzień u niego jadaliśmy śniadanie. Ale zapomniałem ci bracie powiedzieć: już teraz pewny jestem, że zemną pojedziesz. Uprzedzam cię jednak, że za dziesięć tysięcy rubli ci go nie oddam. „Ej, Porfiry!“ zawołał, podszedłszy do okna, na swego służącego, który w jednéj ręce trzymał kozik, a w drugiéj kromkę chleba i kawał bałyka, który udało mu się oderznąć, szukając czegoś w bryczce. — „Ej Porfiry, przynieś szczeniaka.“ Żebyś ty wiedział, co to za szczeniak, mówił daléj, obracając