wał po obu stronach, i szwagrowi i Cziczikowi, Cziczików zauważał jednak, że sobie leje mało, to go zastanowiło i powiedział sobie, że się będzie miał na baczności. To téż jak tylko Nozdrew się gdzie obrócił, albo dolewał szwagrowi, on zaraz wylewał ze swego kieliszka na talerz. Wkrótce podali jarzębinową nalewkę, która, jak mówił Nozdrew, miała mieć zapach śliwek, ale rzecz szczególna, śmierdziała tylko prostą siwuchą. Późniéj pili jakiś balsam, ale tak się dziwnie nazywał, że trudno spamiętać, ba! nawet sam gospodarz, za drugim razem nazywał go inaczéj. Obiad już od dawna był skończony, a goście jeszcze siedzieli przy stole. Cziczików nie chciał mówić przy szwagrze o swoim interesie. Przedmiot ten potrzebował widzenia się na osobności i przyjacielskiego wylania. Chociaż szwagier nie mógł być niebezpieczny, bo miał już zadość, i nosem tylko uderzał o talerz. Niebawem sam on spostrzegłszy, że jakoś z nim nie tęgo, wstał więc, jak mógł, i zaczął prosić, aby go Nozdrew puścił do domu.
— Nie, nie, nie puszczę, rzekł Nozdrew.
— Ale proszę cię, mój kochany, mówił szwagier, puść mnie.
— Głupstwo, założymy zaraz banczek.
— Zakładaj sobie sam, bracie, a ja nie mo-
Strona:Martwe dusze.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.