ło wyjść z pokoju, we drzwiach stało dwóch barczystych chłopów, Porfiry i Paweł.
— Więc ty nie chcesz kończyć partyi? powtórzył Nozdrew, a twarz jego pałała jak w ogniu.
— Gdybyś był grał jak przystało na honorowego człowieka... ale teraz nie mogę.
— Więc ty nie możesz, łajdaku! Gdyś postrzegł, że przegrywasz, to nie możesz! Bijcie go! zawołał na swoich ludzi, a sam złapał cybuch czereszniowy.
Cziczików stał blady jak ściana. Chciał coś powiedzieć, ale czuł, że wargi jego się ruszają, nie wydając żadnego głosu. — Bijcie go! krzyczał Nozdrew, postępując naprzód z cybuchem, cały zapyrzony i spocony, jak by szedł do szturmu jakiéj fortecy. Bijcie go! krzyczał takim głosem, jakim w czasie wielkiego ataku woła do swoich żołnierzy „Naprzód dzieci!“ bohaterski porucznik, którego odwaga tak głośna, że rozkazują trzymać go za ręce w najgorętszych chwilach. Ale porucznik się zawziął, w jego oczach stanął Suworow, drze się do sławy: „Naprzód dzieci!“ woła pędząc pierwszy, nie myśląc, że szkodzi już ułożonemu planowi ogólnego ataku, że tysiące karabinów są na niego wymierzone, że jak puch wyleci w powietrze jego słaby oddział i że już świszcze złowroga kula, która zamknie
Strona:Martwe dusze.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.